Sudan Południowy: kalas czyli koniec

„Oby tylko moja rodzina poznała mnie na lotnisku po następnych czterech miesiącach.” Takimi słowami Maria zakończyła swój poprzedni wpis na blogu. Teraz perspektywa trochę się zmieniła. Świat stanął lekko na głowie. Każdy z nas widzi, co dzieje się wokół niego. Słyszymy głośne apelowanie o pozostanie w domu. Niektórych policja odwiedza w domach, aby sprawdzić, czy aby na pewno są przestrzegane zasady kwarantanny. Szkoły są pozamykane, zakłady pracy organizują swoim pracownikom pracę zdalną jeśli to możliwe. Zakupy robione przez internet.

A w Sudanie Południowym? Ludzie nie do końca wiedzieli, o co chodzi z całym tym zamieszaniem. Minął miesiąc od kiedy praktycznie cały świat zaczął mówić tylko o koronawirusie a w Sudanie Południowym ludzie wciąż nie wiedzieli, o co tyle krzyku. Dopiero kiedy w trakcie apelu i Mszy św. zaczęliśmy się modlić o ustanie epidemii, ludzie zaczęli dopytywać co się dzieje. Następnie księża ogłosili przyjmowanie komunii tylko na rękę, placówki medyczne prosiły o to, aby witać się z innymi nie dotykając się. A w szkole dzieci wciąż nie do końca wiedziały, co się dzieje. Jednak kiedy jedna z wolontariuszek postanowiła szybciej wrócić do domu, ludzie zaczęli pytać więcej i dostrzegli, że sytuacja jest poważna. I mimo że mówi się, iż wirus nie dotrze do Afryki ponieważ jest tam zbyt ciepło, to tak naprawdę wciąż nie mamy takiej pewności.

A co się wydarzyło z nami? Spędzałyśmy dzień jak każdy inny, modlitwy, praca, obiad, przygotowania do następnego dnia, modlitwy, kolacja, babski wieczór (jak każdy inny wieczór). Tylko że nasze rozmowy coraz bardziej koncentrowały się na epidemii, coraz częściej patrzyłyśmy z lekkim lękiem co się dzieje w świecie. I mimo tego, że czułam się bezpieczne, to wiedziałam, że sytuacja może się zmienić i to bardzo szybko. Wiedziałam, że jeśli wirus dotrze do Wau, to niestety żadna placówka medyczna nie będzie w stanie pomóc. Nie są przystosowane do tego. Brak wystarczająco dużych środków zapobiegawczych, takich jak maseczki czy rękawiczki. I nawet nie potrafię sobie wyobrazić, jak miałaby wyglądać kwarantanna w tym kraju. Przecież ludzie nie mają lodówek, żeby przechowywać jedzenie, często też nie mają wystarczającej ilości pieniędzy, żeby kupić jedzenie na cały tydzień. Codziennie starają się w jakiś sposób zarobić pieniądze, aby móc kupić coś do jedzenia. W końcu trzeba było poważnie przemyśleć w jakiej sytuacji się znajdujemy i jak wyglądać może najbliższa przyszłość. Rozmawialiśmy razem z naszymi koordynatorami projektu. Wspólnie podjęliśmy decyzję o powrocie do Polski. Ostatnie kilka dni w Wau było czasem łez i pożegnań. Przez te kilka miesięcy nawiązałam silne relacje z ludźmi. Nawet nie wiedziałam, że tak silne. Przywiązaliśmy się do siebie. W tych ostatnich, krótkich dniach również musiałyśmy pozamykać wszystkie niedokończone sprawy, przekazać wskazówki jak ktoś może kontynuować naszą pracę, tak żeby nie odczuwało się tego jako koniec naszej misji. I kiedy to wszystko zostało zrobione, wyleciałyśmy najpierw do Juby i tam czekałyśmy na lot do Polski. W poniedziałek 23 marca wsiadłyśmy do samolotu, który zabrał nas w stronę domu.