Palenie Judasza i malowanie jajek

Czerwone niebo za oknem zapowiada, że już za kilka godzin Niedziela Wielkanocna – najważniejszy dzień w całym roku – pożegna  nas i wróci dopiero za rok. Tomcio zajmuje się dziećmi, więc ja korzystając z 20 minut wolnego, napiszę o naszych świętach peruwiańskich z dużą dozą polskości.

Jueves Santo

Wielki Czwartek – świętujemy dzień kapłanów także w naszym domu. Ćwiczymy o świcie piosenki, a później zmierzamy do księży, aby „wręczyć” im prezent. Nawet się ucieszyli, chociaż tak naprawdę niektórzy mieli ochotę dłużej pospać. W między czasie jedziemy na gorące źródła z chłopakami, o czym napiszę innym razem. Kolejny punkt naszego świętowania to uroczysty obiad. Seňora Juanita gotuje pierwszorzędnie, ale tego dnia przeszła samą siebie. Mimo wszelkich pyszności najciekawsza była przystawka. Warzywo, którego nazwę zapomniałam (pierwsza litera a), przypominało coś między rzepą a cebulą, kolor zielony. Zrywa się łuski i je się tylko ich końcówki wcześniej zamoczone w soku z limonki. Smakiem przypomina trochę seler. Podobno bardzo zdrowe i przy tym drogie – 4 Sole za sztukę.

Po obiedzie miałam chętkę na drzemkę. Młodsze dzieci wyjechały przed chwilą do domów, więc okoliczności sprzyjające. Jednakże, jak to bywa w takich sytuacjach, okazało się, że jest dodatkowa praca – przygotowanie grobu Pańskiego. Ja zajęłam się wycinaniem literek do tekstu związanego ze świętami, Tomi ustawiał kwiaty, anioły i świece. Chłopaki już widać wprawieni w tej pracy, więc całkiem sprawnie wszystko poszło.

Liturgia wielkoczwartkowa przebiega prawie identyczna jak w Polsce. Jedyna różnica to taka, że we wszystkich parafiach, też tych małych, księża umywają nogi 12 apostołom – swoim parafianom. Za to po Mszy zaobserwowałam zjawisko religijno-kulturowe, którego jeszcze nie widziałam w Europie. Tłumy ludzi tego dnia wychodzą na ulice i odwiedzają 14 kościołów w mieście. Ma to symbolizować 14 stacji Drogi Krzyżowej. Widać, że niektórzy duchowo przeżywają tą wędrówkę, ale dla niektórych jest to jedynie sposobność do tego, aby spotkać się ze znajomymi z innych dzielnic i obejrzeć ołtarzyki, też dobrze. Rzeczywiście trudno jest się skupić. Fala ludzi popycha uczestników pielgrzymki po wymierzonej ścieżce i nawet ciężko przyklęknąć, a co dopiero się pomodlić przy ołtarzu. Dla sprzedawców ten dzień jest rajem finansowym. Wystawiają swoje stragany z najróżniejszymi produktami. Wszędzie unosi się zapach karmelu, mięsa z grilla, przypraw i kadzidełek. Kobiety zachęcają do kupowania, krzycząc: „anticuchos (kawałki mięsa z grilla na patyku), świeże anticuchos”, inne: „krzyżyki, krzyżyki wielkanocne”, a jeszcze inne: „Jezuski, kupujcie Jezuski”. Na ulicach porozstawiane są stoły z ławkami, gdzie zmęczony pielgrzym może pokrzepić się wszelkimi rodzajami mięsa, kartofli, pijąc też ponche (herbata z mlekiem i alkoholem) albo wódkę anyżową. Targowisko jak się patrzy. Transport samochodowy jest całkowicie zablokowany, nawet na deskorolce trudno by było się poruszać. Na placach z kolei wspólnoty religijne organizują różne ewangelizacje, a i komicy, korzystając z okazji, gromadzą publiczność, żeby zarobić parę Soli na święta.

Także ja z chłopakami wyszłam tej nocy na ulice, aby odwiedzać Kościoły. Chłopacy zaskoczyli mnie bardzo pozytywnie. Znając ich zapał do organizowania czegokolwiek, myślałam, że przebiegniemy od jednego Kościoła do drugiego, że część niby się zgubi, żeby skoczyć w jakieś „bardziej interesujące” miejsce i tyle będzie z naszych przeżyć mistycznych. Okazało się, że tylko jeden się „zgubił”, a 10 pozostałych w skupieniu (na jakie tylko pozwalały warunki) odwiedzało Kościoły i zaproponowali, że przy każdej stacji będziemy modlić się w jednej intencji, stojąc w kole i trzymając się za ręce. Była to też dla mnie możliwość większej integracji ze starszymi chłopakami. Na co dzień to młodsi chłopacy skupiają większość mojej uwagi, bo najwięcej łobuzują. Tego wieczoru to starsi byli w centrum zainteresowania. Do domu wróciliśmy po 23. Wszyscy spaliśmy jak susły po pełnym wrażeń dniu.

Viernes Santo

W Wielki Piątek pospałam sobie dłużej. Tomek działał z chłopakami, a ja wzięłam się za porządki w naszym mieszkanku i za pranie. W ciągu tygodnia ciężko jest znaleźć czas na zadbanie o własny kąt, więc miałam trochę do nadrobienia. Później pomagaliśmy chłopakom szykować stację Drogi Krzyżowej. W naszym ośrodku salezjańskim na placu szkolnym każda wspólnota czy grupa działające przy Salezjanach miała do przygotowania jedną stację, nam – Casa Don Bosco – przypadła pierwsza, więc chcieliśmy się pokazać z jak najlepsze strony. Kierownictwo zostawiliśmy chłopakom, a sami byliśmy tylko pomocnikami. Bardziej się wtedy mobilizują, gdy widzą, że my nie bierzemy na siebie odpowiedzialności za efekt końcowy. Droga Krzyżowa miała się zacząć o 16, ale ze względu na to, że niektórzy dopiero o 15.55 zaczęli szykować swój ołtarzyk, przesunęło się wszystko w czasie. Dużą atrakcją nabożeństwa byli aktorzy – nauczyciele szkoły salezjańskiej, którzy grali Mękę Pańską. Drogę skończyliśmy w kościele i tam bezpośrednio rozpoczęła się liturgia wielkopiątkowa. Padre Fernando z przejęcia przeskoczył czytania, więc ekspresowo zakończył. Zdziwiło mnie, że było stosunkowo mało ludzi w świątyni. Może to wynikać z tego, że w pobliżu jest katedra i inne starsze i po prostu ładniejsze kościoły. Przyczyną jest też to, że święta wielkanocne są tutaj mniej świętowane niż w Polsce.

Wieczorem przyjechała Lidka z Grzesiem. Jednak tylko chwilkę porozmawialiśmy, bo obiecaliśmy chłopakom wspólne oglądanie „Pasji” Mela Gibsona. Film zrobił na nas wszystkich duże wrażenie. Nawet twardziele ukradkiem ocierali łzy tej nocy.

Na zakończenie dnia Grześ śpiewał nam Gorzkie Żale na sposób czysto ludowy.

Sabado Santo

Wielka Sobota była bardzo pracowita. Dzień zaczęliśmy od malowania i wydrapywania pisanek oraz kompletowania koszyczka wielkanocnego, a raczej miseczki wielkanocnej. Znalazły się w niej tradycyjnie jajka, chlebek, sól, pieprz, jabłko i imbir, bo bez niego moje problemy z gardłem pewnie nigdy by się nie skończyły. Nawet mieliśmy kiełbasę, którą z wielkim poświęceniem i czułością przyrządzili państwo Łuszczkiewiczowie. Ksiądz Andrzej poświęcił pokarmy i zabraliśmy się do dalszych prac. Ja ruszyłam na zakupy świąteczne, a Tomcio do naszego oratorium. Po powrocie skoczyłam jeszcze do Alberge dla dziewczyn rozdać dary, a potem gotowanie aż do ciemnej nocy. Nasi goście zajęli się sałatką warzywną, a my sernikiem. Z tym ciastem to nie taka łatwa sprawa, bo nie mieliśmy maszynki do mielenia twarogu i też z piekarnikiem chłopacy sporo walczyli, zanim doszli do wniosku, że trzeba go rozpalić kawałkiem podpalonego kartonu.

Liturgia Wielkiej Soboty była niemalże identyczna do tej w Polsce. Ksiądz Pepe powiedział poruszające kazania , życząc wszystkim wesołych świąt i pożegnał nas wesołym alleluja. Od tego momentu wszyscy życzyli sobie – Feliz Pascua i cieszyli się ze zmartwychwstania Chrystusa. W nocy rozbłysły nawet fajerwerki.

Pascua

W niedzielę wielkanocną obudziły nas wystrzały. Sądziłam, że jest to procesja rezurekcyjna, ale, jak się później okazało, było to zupełnie co innego. W ten dzień Peruwiańczycy tworzą kukłę ze starych, zniszczonych ubrań, która ma symbolizować Judasza. W czasie procesji palą kukłę i robią sobie dobre postanowienia na cały rok. W lalkę wtykają też petardy, które wybuchają i mają odstraszyć wszelkie zło i złe pokusy. Kolejną tradycją w ten dzień są pielgrzymki do złego łotra. W Arequipie nie jest to praktykowane, ale na północy Peru wybudowano nawet kaplicę, gdzie wisi szpetna wykrzywiona postać. Ludzie przynoszą tam wszystko to, co symbolizuje zło – narkotyki, alkohol, broń i modlą się, aby nie być nigdy złym łotrem. Skoro już jestem przy tradycjach, to wspomnę też o jednej, którą nam opowiedział nasz znajomy –Eduard. Gdy był mały jego babcia na rozpoczęcie Wielkiego Postu praktykowała specyficzny rytuał. Przygotowywała rózgę i na znak pokuty biła swoje dzieci i wnuki po plecach. Dzieci oczywiście uciekały, gdzie tylko się da i czasem miały ubaw, a czasem wręcz przeciwnie.

Ale wracam już do naszej niedzieli. Rankiem Lidka z Grzesiem poszli na Mszę, a my szykowaliśmy śniadanie wielkanocne. Przyszykowaliśmy dla chłopaków sernik oraz inne łakocie. Kolejne śniadanie mieliśmy we wspólnocie księży. Do jadalni weszliśmy, śpiewając „Zwycięzca śmierci…” i niosąc święconkę, sałatkę, sernik, jajecznicę i nawet wiśniówkę. Tu muszę się pochwalić, że oprócz tego, że trochę się przypiekło, ciasto nasze smakowało całkiem nieźle. Przy śniadaniu opowiadaliśmy zwyczaje polskie związane z niedzielą wielkanocną, które okazały się dużo bogatsze od peruwiańskich.

Ok. 10.30 rozpoczęły się rozgrywki salezjańskie. Każda grupa działająca przy Salezjanach wystawiała swoją drużynę do siatkówki, koszykówki i piłki nożnej. Z przykrością stwierdzam, że nasza Casita nie wywalczyła pucharu, ale mieliśmy i tak niezłą zabawę. Po południu zdążyliśmy na chwilkę zadzwonić do rodziny, ale tylko na chwilę, bo już zaczęły schodzić się młodsze dzieci. Wieczorem poszliśmy z nimi na Mszę Wielkanocną. W nocy jeszcze chwila relaksu z naszymi gośćmi i tak minęły święta.

Tutaj Wielkanoc nie jest świętowana aż tak uroczyście jak w Polsce. Ludzie ją traktują prawie tak samo jak każdą inną niedzielę. Zatęskniło się nam trochę do Polski, ale szybko nas opuściła tęskonota, bo musieliśmy wracać do naszych obowiązków.