J-23 znów nadaje

Hej!

Tak, to ja – żyję, wciąż jestem w Chingoli i czasem nawet zaglądam na bloga ;-)

Dalsze blogowanie zacznę bez tłumaczeń, za to małą statystyką – za sobą mam spędzone w Zambii:

– 14 miesięcy, czyli 426 dni, czyli 61 tygodni;

– dwa razy porę suchą, czyli niekoniecznie ciepło, za to wietrznie i dużo kurzu oraz pyłu w powietrzu (temu właśnie zawdzięczamy zjawiskowe afrykańskie zachody słońca);

– jeden raz porę deszczową (póki nie zacznie znowu padać, a to już niedługo, bo w okolicach zambijskiego święta niepodległości, tzn. 24 października), czyli prawie pół roku codziennego lania wody;

– jakieś 4000+ kilometrów przejechanych po zambijskich dziurawych drogach, za kierownicą po niewłaściwej (prawej) stronie;

– wizyty w 8 salezjańskich bądź zaprzyjaźnionych placówkach w Zambii i okolicy, przeważnie w ramach odwiedzania towarzyszy niedoli kolegów po fachu, czyli innych wolontariuszy (nawiasem mówiąc, rok 2009 to był istny nawał ludzi z SWM i SOM, a teraz jakoś tak pustawo);

– trzykrotne nieśmiałe wypady poza granice Zambii: dwa razy do Konga, raz do Zimbabwe.

Co do statystyk pracy, to musiałbym siąść i porządnie to porachować. Byłoby co liczyć, bo ostatnio (a tak właściwie to parę miesięcy temu) zmieniłem profil mojej wolontariackiej roboty – z nauczania stopniowo przestawiłem się na pomoc techniczno-administracyjną w szkole. Najważniejszym w tym czasie zadaniem było wejście w buty administratora szkoły pod nieobecność ks. Mariusza, w czasie kiedy poleciał na wakacje do Polski. Oficjalnie mianowano mnie „pełniącym obowiązki”, pobłogosławiono i określono minimum programowe w rodzaju „żeby tylko szkoła nie zawaliła się, nie spłonęła i ogólnie stała w tym samym miejscu, jak wrócę”. Cóż, służba nie drużba, rozkaz to rozkaz, ku chwale Ojczyzny (?) panie generale.

Zatem zacząłem zmagać się z wyzwaniami nowej funkcji, w której zakresie działań – pojemnym trzeba przyznać – mieściło się m.in. „utrzymanie ruchu” w szkole (w sensie praktyczno-technicznym, nie merytorycznym, dyrektora zastępował kto inny, chwała Bogu), zarządzanie produkcją meblarsko-metalowo-rolniczą, transport rzeczy wszelakich, różne zakupy, oraz (o zgrozo!) trzymanie szkolnych finansów. Może znajdą się jeszcze na blogu bardziej szczegółowe relacje z tych pasjonujących czynności (np. jak przewozi się z miejsca na miejsce 200 jednodniowych kurczaczków), na razie dość stwierdzić, że było dużo i męcząco.

Przy okazji – jak wiedzą wszyscy studenci, osobą o ogromnym znaczeniu i silnej pozycji na każdej szanującej się uczelni jest pani-z-dziekanatu, z którą liczy się nawet rektor i bez której nie dałby rady nawet najlepszy administrator. U nas odpowiednikiem takiej powerful pani-z-dziekanatu jest Lucy, bez której (takie jest moje zdanie) dawno by się tu wszystko zawaliło, a w szczególności ja bym sobie nie dał rady. Lucy obecnie odpoczywa na urlopie macierzyńskim, a ja niniejszym składam jej podziękowania – Natotela sana, sana, mukwai!

Jak już wiadomo poinformowanym, szef (czyli ks. Mariusz) wrócił wypoczęty, z zapasem świeżej energii i środków od sponsorów. Ja się ogromnie z tego powrotu ucieszyłem, choć jak na razie nie spowodowało to, że mam mniej do roboty – powiedziałbym, że wręcz przeciwnie(ale i tak pracuje się lepiej). Ostatni miesiąc upłynął bowiem pod znakiem różnych „przemeblowań” – rozpoczął w Chingoli działanie salezjański prenowicjat, do tego placówkę opuścił dotychczasowy dyrektor (ks. Norbert Lesa) i dopóki nie pojawi się dyrektor nowy (czyli ks. Sławek Bartodziej), potrwa ten lekko nadzwyczajny stan. Jednak czuć że kurz powolutku już opada, zaś fizyczne i psychiczne zmęczenie, które mi się nagromadziło, stopniowo zaczyna ustępować. A w miarę tego ustępowania będę dawał znać, co u nas, w słonecznej i gwarnej Chingoli.

Pozdrawiam!
wczel

OLYMPUS DIGITAL CAMERA zambia_chingola_jwczelik_2010-10-10_2