San Juan de Morona II

Dzień IV

Pobudka o 5:30. O 6 mamy Mszę w kaplicy. Msza w stylu indian odbywa się… na siedząco. Od początku do końca. A to dlatego, że w ich mentalności o sprawach ważnych i bardzo ważnych można mówić tylko na siedząco. Jeśli stoisz, jest to znak, że jesteś przez coś poganiany, nie masz czasu na rozmowę. lub nie traktujesz rozmówcy poważnie. Ksiądz Diego ma przepasany na biodrach itíp – tradycyjną tkaninę indiańską (wygląda jak długa spódnica), takąż stułę i opaskę na czole. Promienie wschodzącego słońca powoli wślizgują się do środka. Za oknami – błyszczące długie liście bananowca, powietrze rześkie, jeszcze nie przyszedł żar dnia, słychać trele budzących się ptaków. Jest spokojnie, wnętrze sprawia wrażenie przestrzeni, a jednocześnie przytulności domu. Próbowałam napisać, jak się czułam w tym momencie, ale nie mogę dobrać właściwych słów. Po prostu Dobrze.

Po Mszy śniadanie, po nim Rosa z s. Deepą wyruszają do szkoły (obie są nauczycielkami). S. Ignacia sprząta w domu, ja zmywam naczynia. Przyszli ksiądz z panem Tito. W trójkę idziemy do internatu, chcemy zrobić stoły dla chłopaków, by mogli odrabiać lekcje i grać wieczorami. Obecnie w sali jest jeden stół na 37 osób, rozklekotany, dobity. Po jego naprawie zabieramy się do konstruowania czegoś z niczego. Ksiądz nauczył się wielu sztuczek stolarskich, pracując na misjach. Mówi, że tak przyswoił wiele rzeczy, które jemu samemu nie byłyby potrzebne, ale których potrzebowały ludzie, z którymi pracował. Korzystamy z używanych desek. Schodzi dużo czasu, żeby usunąć stare gwoździe, odpiłować spróchniałe końcówki. Ale – powoli i do celu. Po południu wracają chłopaki ze szkoły, pomagają nam z zapałem. Niektórzy mają twarze wymalowane wzorami w stylu indiańskim, tyle że nie tradycyjną naturalną farbą, a… zwykłym flamastrem. Chłopaki są bardzo uprzejmi. Księdza, siostry, nauczycieli traktują z dużym szacunkiem. Przed obiadem oddajemy w ich ręce dwa nowe stoły.

Obiad. Mięso jedliśmy wczoraj, gdyż Lorena pozbawiła życia kury na nasz przyjazd. Kur nie ma za wiele, a ostatnio wylęgły się tylko 2 kurczątka. Dlatego generalnie mięso jest tylko na dzień specjalny, albo gdy chłopaki z internatu idą do dżungli i coś upolują. Czasami łowią ryby i przynoszą siostrom. Ale dziś nie ma nic z tych rzeczy, więc jemy zupę z warzyw, ryż i sardynki z puszek. W każdym razie smakuje wyśmienicie, może to głód sprawia, a może miłość kucharza? Mały odpoczynek i ruszam z Rosą do domu księdza, gdzie organizuje kurs krawiectwa. Codziennie od pn do pt po południu spotyka się z dziewczynami ze szkoły średniej, a dodatkowo w soboty przed południem prowadzi zajęcia dla matek. Rosa jest bardzo cierpliwa (awansuje się powoli, wszystko trzeba wyjaśniać dobitnie, czasem kilka razy), do uczennic zwraca się „hijita” – córeczka. W drodze powrotnej siadamy na ławce na placyku. Rosa opowiada o swojej pracy, o napotkanych trudnościach. O nie, nie są to wyjątkowo problemy potężnych upałów, gryzących muszek odpornych na wszelkie repelenty, braku urozmaiconej żywności. To wszystko można znieść, jeśli odbierasz miłość i zrozumienie od otaczających cię osób. Wszystkiego może zabraknąć, ale dobroci ludzkiej – nie. Gdy powstają sytuacje niezrozumienia (czy to w domu, czy szkole), do tego dochodzi zmęczenie, czasem głód, niektóre dni stają trudne do zniesienia. Zaczynasz pytać o sens tej misji, o powody twojej obecności w tych Trudnych warunkach. Miłość jednak daje odpowiedzi na wszystkie pytania. Rosa mówi, że najlepszym motorem są uśmiechnięte twarze chłopaków, którzy chwytają wiadra, żeby przynieść wody; po południu idą łowić ryby, żeby siostry miały lepszy obiad. Wszystko raczej bez dużego gadania. Gest się liczy. Motorem jest widzieć dumę i radość uczennicy, która sama uszyła pierwszą bluzkę. Rosa nie walczy o pokój na całym świecie, nie walczy z dziurami ozonowymi, nie miesza się do polityki. Walczy o to, by Anderson przebrnął przez ułamki i opanował wyższą matematykę, by później mógł studiować w Limie medycynę. Walczy o to, by Koni przełamała strach odzywania się w obecności kolegów z klasy, by nie została matką w wieku 13 lat. Walczy o dobrą przyszłość kilkudziesięciu młodych osób, które pokochała ze wszystkich sił.

 

Wracamy do domu, siostrzyczki już się krzątają, przygotowując jedzenie na nasz wyjazd (dwa dni podróży). Gramy z chłopakami w różne gry. Na początku przyszli ze smutnymi minami. Jutro wyjeżdża z nami Lorena, która spędziła tu miesiąc. Stała się ich przyjaciółką, codziennie po południu słońce czy deszcz grała z mini w dwa ognie, nogę, siatkówkę. Rozmawiała z nimi o ich problemach, których naprawdę nie brakuje. Graliśmy do dziesiątej wieczorem. Biorąc pod uwagę, że słońce zawsze zachodzi ok. 6:30 – skończyliśmy późną nocą. Wszyscy zmęczeni rozchodzą się, każdy pod swoją moskieterę i zasypiają jak na rozkaz.

Dzień V

Dzień wyjazdu, pobudka przed 5, szybkie mycie, pakowanie rzeczy z latarką, śniadanie. Siostry zawijają w liście banana nasz dzisiejszy obiad i przewiązują nitką. Zawiniątka wyglądają jak zielone prezenty noworoczne. Idziemy jeszcze na chwilkę do kaplicy, żegnamy się z księdzem. Żegnam się z siostrami i Rosą. Dziękuję im za gościnność, prostotę, świadectwo ich pracy, oddanie dla innych. Kochana Deepa wygrałaby światowy konkurs w spostrzegawczości. Jeśli czegoś ci brakowało, ona bez słów wiedziała, czego potrzebujesz i zaraz z uśmiechem ci pomagała. Jej refren to: „siądź, odpocznij, ja to zrobię”. Takie peruwiańskie „Daj, ać ja pobruszę, a ty poczywaj”. Idziemy do portu, schodzimy po stromym błocie do łódki, wyruszamy. Moja lekcja wyniesiona z San Juan: największe i najważniejsze rzeczy to właśnie te małe i proste czynności, które wykonujemy codziennie, z tą jednak różnicą, że wkładamy w nie oprócz pracy i dobrych chęci nasze serce; nie robimy tego „po coś”, tylko „dla kogoś”.

A.Z.