„Uważaj na marzenia – mogą spełnić się”

Gdyby kilka lat temu ktoś powiedział mi, że w przyszłości będę pracować na Misji – z pewnością zamknęłabym tą myśl w szufladce pt. NIEMOŻLIWE.
A tymczasem… właśnie mijają 3 tygodnie od kiedy postawiłam swoją stopę na gorącej, południowosudańskiej ziemi. Wiele było przeszkód, które próbowały uniemożliwić mi dotarcie do celu.

… Walki etniczne w stanie Jonglei na wschodzie Sudanu Południowego – setki ofiar i rannych…

…Kair na skraju wojny wprowadza godzinę policyjną…

Ze względów bezpieczeństwa mój wylot się opóźnia, a ja siedzę na walizkach i czekam na „wyrok”…

W końcu, 15 sierpnia, w Święto Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, zaczyna się moja niezwykła podróż. Z lotu ptaka żegnam się z rozświetloną Warszawą, a już następnego dnia- w piątek, w dzień urodzin św. Jana Bosko zostaję ciepło przywitana przez wspólnotę Salezjanów pracujących w stolicy Sudanu Płd. – Jubie. Nic nie jest dziełem przypadku…

Wśród wielu ludzi jakich spotkałam i którzy sprawili, że nie czułam się tak zagubiona wśród zawiłych korytarzy kairskiego lotniska – najbardziej utkwił mi w pamięci jeden z nich. Z zaciekawieniem i niewielką podejrzliwością przyglądał się mojej wyróżniającej się na tle pozostałych pasażerów bladej twarzy, a także moim 70-kg bagażom. W końcu zapytał – „ Who are you working for?”. A ja z dumą odpowiedziałam – „ I am working for Salesians as a missionary volunteer”. – „ Salesians? Really? I like them, they are doing a great job!”. Potem długo mi wyjaśniał, dlaczego zadał to pytanie. Otóż w całym Sudanie Południowym działa cała masa przeróżnych NGO-sów, które łagodnie mówiąc, są mało użyteczne. Przykładowo, we wspomnianym już stanie Jonglei działa organizacja, która zajmuje się dostarczaniem wody – a tak się składa, że rejon ten ma największe zasoby wody w całym państwie. To tak, jakby w Polsce działała zagraniczna organizacja ucząca naszych rodaków sadownictwa i uprawy jabłoni… – mówił.

Afryka onieśmiela i zapiera dech w piersiach. Zaraz po wylądowaniu należy uzbroić się w całą masę cierpliwości, odczekać w 4 różnych kolejkach, a potem nie dać się nabrać na rzekomo „obowiązkowe” opłaty w tzw. „biurze” i pilnować paszportu! Kiedy nie zna się realiów panujących w kraju, można łatwo zaufać nie tej osobie, co trzeba.

Juba zaskakuje mnie przede wszystkim infrastrukturą, miasto to dzięki niezliczonej rzeszy inwestorów rozwija się w błyskawicznym tempie. Mając w pamięci relacje wielu mediów, spodziewałam się raczej zrujnowanych budynków i uzbrojonych po zęby żołnierzy. Nie znaczy to, że ulice są wolne od takich „obrazków”. Jednak to, co podają niektóre źródła na temat chociażby bezpieczeństwa jest mocno przesadzone, a konia z rzędem temu, kto w całej masie zatrważających informacji na temat Sudanu Południowego, znajdzie choć jedną pozytywną cechę. Niestety, zło się lepiej sprzedaje i w ten sposób wtłacza nam się do głowy zafałszowany obraz Afryki jako całości – biednej, chorej i po prostu gorszej od „ucywilizowanej” reszty świata.

Żeby dotrzeć do Gumbo, trzeba stawić czoła wyzwaniu i podskakującym pick-upem przedrzeć się przez ruchliwe centrum miasta. Klakson to jedyna obowiązująca tu zasada ruchu drogowego, używana wobec innych pojazdów, nieuważnych przechodniów i niczym nie przejmującej się rogatej zwierzyny maszerującej środkiem drogi:)

Już na obrzeżach miasta, po drugiej stronie burzliwych wód Nilu, rozciąga się teren należący do Misji Salezjańskiej w Jubie. Salezjanie założyli tam szkołę średnią oraz szkołę techniczną, której uczniowie mają do wyboru jeden z 3 kierunków kształcenia – elektryka, murarstwo oraz kurs komputerowy. Branżę edukacyjną dzielnie wspierają Siostry Salezjanki – pod ich opieką znajduje się przedszkole oraz szkoła podstawowa i średnia. A o zdrowie okolicznych mieszkańców troszczą się Caritas Sisters, prowadząc przychodnię, a od niedawna nowo wybudowaną klinikę. To właśnie one przyjęły mnie pod swój dach podczas mojego kilkudniowego pobytu w stolicy i dzięki wielu rozmowom wprowadziły w realia panujące w Sudanie Południowym. Spotkałam tam również dwóch wolontariuszy z Indii, którzy podzielili się ze mną swoim doświadczeniem rocznej pracy na salezjańskiej placówce w Tonj i pomogli uciszyć wszystkie moje obawy i niepokoje.

A dlaczego spędziłam w Jubie aż 5 dni? Niestety na podróż w niedzielę zabrakło biletów, a tak się składa, że loty do Wau odbywają się tylko w wybrane dni tygodnia. Dlatego też czekałam cierpliwie do wtorkowego poranka, aby na godzinę przed wyjazdem na lotnisko dowiedzieć się, że mogę ze sobą zabrać maksymalnie 20 kg bagażu. Łącznie! Samoloty kursujące na tej trasie są po prostu zbyt małe, żeby udźwignąć zbędny ciężar i na nic się zdają prośby i proponowanie zapłaty za nadbagaż. Tutaj kolejna lekcja pokory i zaufania – że pozostawione przeze mnie walizki z niezbędnym sprzętem na wyposażenie placówki dotrą kiedyś, z kimś, drogą lądową do Wau. :)

Prawdą jest, że skutki wojny są tutaj do teraz dosyć widoczne – w opuszczonych budynkach, braku wykształcenia, rosnącej skali zjawiska dzieci ulicy. Ale jest jedna rzecz, którą mimo tego wszystkiego widać w oczach tutejszych mieszkańców. Nadzieja. I to właśnie ona jest w nich najpiękniejsza!

Ps. W następnym odcinku poznacie Wau – drugie co do wielkości miasto w Sudanie Południowym, mój Dom, a przede wszystkim miejsce mojej Misji!