Kryzys misyjny

„Do ludzi obojętnych, na walkę bez nagrody….” – to są słowa piosenki religijnej, którą można usłyszeć dosyć często w polskich kościołach. Wydaje mi się, że tekst dotyczy głównie tych, którzy powołani są do życia konsekrowanego, do służby innym na co dzień, ale nie tylko. Otóż misjonarze i wolontariusze świeccy, którzy pracują w różnych częściach świata z pewnością doświadczyli tych słów na własnej skórze. Także i my przeżywaliśmy i co jakiś czas przeżywamy kryzys związany z pracą z ludźmi niezaangażowanymi, obojętnymi. Całe szczęście tekst piosenki kończy się: „Oto jestem, poślij mnie.” Póki co te słowa są też naszymi słowami.

Mój dzisiejszy wpis będzie miał charakter czysto narzekający. Piszę go szczególnie z myślą o przyszłych wolontariuszach, którzy przygotowują się do wyjazdów, aby się dobrze zastanowili:). Praca na placówkach misyjnych nie jest łatwa! Podam kilka przykładów z naszego pobytu jako dowód na to.

Najcięższy okres już mamy właściwie za sobą. Był to marzec i początek kwietnia, kiedy to dzieciaki nas sprawdzały, badały i próbowały wywalczyć jak najwięcej luzu i swobody z naszej strony. Po wakacjach w Camana, gdzie nasze stosunki były czysto przyjacielskie, w marcu staliśmy się ich wychowawcami, którzy mają pilnować planu dnia, zaganiać do pracy, sprawdzać, jak sprzątają i wykonują swoje zadania. Chłopcy najpierw byli zainteresowani – biali przyjechali, wyglądają inaczej, ciekawe, co pokażą. Gdy zobaczyli, że nie tylko organizujemy im czas wolny, gramy z nimi i bawimy się, ale także wymagamy, natrafiliśmy na pierwszy opór. Niektórzy nie chcieli podporządkować się do planu dnia, nie chciało im się wstawać na czas, odrabiać lekcji, zachowywać ciszy, gdy tego wymagaliśmy. A już najtrudniej było zagonić do spania i utrzymać rzeczywistą ciszę nocną. Wiedzieliśmy, że to są początki, chłopacy nie tylko przy nas nie chcieli przestrzegać dyscypliny, ale też przy innych wychowawcach. Jednak w nas, niedoświadczonych w pracy w domu dla dzieci na 24 h na dobę, była to dość ciężka próba. Psycholog Jesus podarował mi nawet książkę „Dyscyplina z miłością”, gdy powiedziałam mu o moich rozterkach. Jednak, gdy sam miał za zadanie zaopiekować się wszystkimi chłopakami przez dłuższy czas, po jego stanie emocjonalnym widziałam, że sam chętnie jeszcze raz by ją przeczytał.

Pierwszym naszym rozczarowaniem było przedstawienie teatralne, które na prośbę ks. Fernando, chcieliśmy przygotować z chłopakami. Na początku wszyscy wyrazili chęć uczestnictwa, cała akcja zakończyła się już po 15 minutach spotkania, gdy się okazało, że chłopaków nawet na grupy nie da się podzielić, nie mówiąc już o stworzeniu czegoś sensownego. Wyszliśmy z sali, zostawiając ich w chaosie nieziemskim. Przychodzili później nas przepraszać, śpiewali piosenki, przytulali się, mówili, że chcą robić teatr. Śmiechu mieliśmy przy tym sporo, ale z teatru zrezygnowaliśmy.

Kolejną trudnością, która kosztowała zwłaszcza mnie dużo energii, były zmiany zachowań dzieciaków w stosunku do nas. Jednego dnia dziecko przychodzi, przytula się, mówi, że mnie kocha, żebym nigdy nie wyjeżdżała, a drugiego dnia jestem jego największym wrogiem. Nie ma nawet mowy o pogłaskaniu. Potrafi powiedzieć: „Jesteś zła. Kiedy pojedziesz?” Za to kolejnego dnia jakby nigdy nic, znowu wszystko w porządku. Dodatkowo niektórzy mają takie dni, gdy lubią demonstrować, że im coś się nie podoba, że nie chcą słuchać, że tak naprawdę nie mają szacunku do innych. Takie sytuacje już mnie nie dziwią, ale na początku taki brak stabilności emocjonalnej, dosyć mocno we mnie uderzał. Nauczyłam się podchodzić to tego typu zdarzeń z dystansem i natychmiastowo i skutecznie reagować na wszelkie oznaki braku szacunku do mnie czy innych.

Tak jak pisałam w poprzednim wpisie, chłopcy mają tutaj zapewnione warunki bardzo dobre. Sprawiają jednak często wrażenie, jakby to oni robili łaskę, że tu są, że się uczą, że chodzą na dodatkowe zajęcia. Ja się w takiej sytuacji czuję jak policjant, który ma nadzorować wypełnianie obowiązków, a nie jak wolontariuszka, która ma pomóc tym, którzy tą pomoc chcą otrzymać. Problem tkwi w tym, tak mi się wydaje, że to matki najczęściej, które są w trudnej sytuacji, przyprowadzają swoje dzieci, bo wiedzą, że same nie są w stanie zapewnić edukacji albo dziecko po prostu ciąży w domu, gdzie jest jeszcze cała gromadka innych. W domach co prawda jest ciężko, więc tam nie ciągnie chłopaków, zachęca natomiast ulica, życie bez zobowiązań, do braku harmonogramu. W Limie w Casa Don Bosco żyją chłopcy, którzy zasmakowali ulicy, którzy wiedzą, co ta za miód i sami zgłaszają się, żeby ich przyjęto do domu u Salezjanów. Poznaliśmy niektórych z nich, ich sposób rozumowania. Oni sami zapisują się w kolejkę, żeby grać na instrumentach, żeby uczęszczać na dodatkowe zajęcia. U nas chłopcy wyjmują gitary, gdy przychodzi nauczyciel i woła na zajęcia, po za tym instrumenty pokrywa kurz. Nasi chłopcy na szczęście, albo nieszczęście nie zasmakowali życia na ulicy, ale chyba właśnie dlatego często nie potrafią docenić i szanować tego, co tutaj otrzymują. U wielu z nich motywacja do uczenia się, uczestnictwa w zajęciach dodatkowych czy pomagania innym jest bliska zeru.

Najbardziej niezrozumiałe jest dla mnie zachowanie niektórych starszych chłopców, którzy tu mają wszystko podane na tacy, a im samym trudno jest się zdobyć na pomoc bardziej potrzebującym. Na to nie mam metody. Słowa trafiają w pustkę. Podobnie nie ma widocznej poprawy jeśli chodzi o kradzieże, kłamstwa i brak respektu. Co tydzień coś ginie, zazwyczaj pieniądze.

Wyjaśnienia, dlaczego mamy taki stan rzeczy w domu, trzeba szukać u samych źródeł, czyli w domach. Co się dziwić, że dziecko kradnie, jeśli jego dwóch starszych braci już siedzi w więzieniu.

Szukamy w tym wszystkim mądrości, jak pracować, żeby nie zabierać chłopakom ich tożsamości,  nie zmieniać ich na siłę, a jednocześnie przekazać wartości uczciwości, odpowiedzialności i wzbudzić w nich motywację do działania. Analizujemy więc książki z pedagogiki zabawy, inteligencji emocjonalnej i wzbudzania motywacji wewnętrznej. Zapewne nie dzięki temu, ale już świeci światełko w tunelu. Widzę, jak niektórzy się zmieniają – Paolo co prawda cały czas ma tik, żeby zawinąć coś z mojego magicznego pudełeczka z materiałami szkolnymi, ale cofa rękę w ostatniej chwili. Cieszy mnie też, gdy widzę, jak Rolando czy Javier skaczą z radości, gdy po dwóch godzinach tłumaczenia zrozumieją jakieś prawo matematyczne albo konstrukcję zdań w języku angielskim. Sukces!!! Więc do przodu!!!