Każdy wyuczony język jest pokonaniem nowej bariery..

„… Każdy wyuczony język jest pokonaniem nowej bariery dzielącej nas i miliony naszych braci z innych narodowości i faktycznie pozwala nam czynić dobro  … ” ks. Jan Bosco (zaczerpnięte z www.swm.pl:)) czyli o tym, co znaczy „ogarniać”.

Od czego zacząć: od tego, że mam wrażenie, że powoli ogarniam hiszpański (w wydaniu amerykańskim!!!) czy może od tego, że nie ogarniam-czego? Wielu rzeczy!

Chyba jednak ogarnianie jest krótsze, więc… mam czasem wrażenie, że więcej rozumiem i coś tam nawet mówię. Czasami się też zastanawiam ile mi dało to, że miałam hiszpański w szkole. Bo są momenty gdy mi bardziej przeszkadza niż pomaga. Nie znam wielu słówek, ale jak już jakieś znam, to się okazuje, że oni tu mają inne i mówię po hiszpańsku a nikt mnie nie rozumie:) A czasem to wiem, że ktoś mówi coś w trybie subjuntivo, ale nie wiem co mówi. Śmiesznie nie? Tak oto działa mój szalony mózg. No, ale chyba jednak dobrze, że wpychano we mnie gramatykę hiszpańską, bo ja to akurat wolę wiedzieć co mówię, nie lubię się uczyć języka tylko ze słyszenia, jak znam zasady, to coś tam zawsze wymyślę.

Przechodząc do nieogarniania tez zacznę od języka. Spora część mojej pracy tutaj polega na pomaganiu dzieciakom w nauce. A wiadomo dzieci uczą się angielskiego. Przy czym zapomnijcie, że uczą się od przedszkola, że mają native speakerów, własne płyty z nagraniami, gry i filmy po angielsku. Zostańmy przy tym, że niektórzy już w primaria, a większość dopiero w secundaria (gdzieś od 12 roku życia) mają lekcje angielskiego. Dziś pomagałam dziewczynie z 1 klasy secundaria w zadaniu z angielskiego. Tzn. miała do opanowania 3 strony czyli całą jednostkę, w tym ćwiczenia słuchowe (których oczywiście zrobić nie mogła, bo płyty nie miała). Peruwiańczykom angielski sprawia spore trudności, bo ma głoski, których oni nie znają i trudno im je wypowiedzieć, a poza tym czyta się inaczej niż pisze, czego już w ogóle nie ogarniają. A ja z kolei nie ogarniam tego, jak w książce z angielskiego można mieć wszystko peruwiańskie (nie wspominam już o tym, że nie ogarniam, jak można mieszkać w Ameryce i mieć angielski dopiero od 12 roku życia). Sama tu każdego dnia doświadczam, że nauka języka to nie tylko wkuwanie słówek, a chłonięcie całej kultury. No, bo np. zdarzyło Wam się kiedyś zdrobnić słowo „woda”?; powiem, że tu to jest normalne, zdrabniają wszystko i bardzo często, ale do kwestii używania hiszpańskiego jeszcze wrócę. A teraz o nauce angielskiego w Peru. Otóż otwieram podręcznik do tego przedmiotu i co widzę? Pierwsza strona i peruwiańskie imiona wplecione w dialog, a kilka stron dalej mapa Peru, a więc uczymy się o Peru po angielsku. Bo jak mi to powiedział jeden z chłopców w Limie: „w niewielu krajach byłem (czyt. w żadnym zagranicznym), ale Peru jest najpiękniejsze”. I to im wpajają od małego, powtarzając wciąż słowo rozwój i pokazując to, co już jest rozwinięte, łądne i błyszczące, jak z amerykańskich filmów. Wciąż zapominając o tym, co jest za rogiem czyli biedzie, slumsach i dzieciach, które nie mają warunków do nauki i których nikt przy tej nauce nie pilnuje. A jak ja radzę sobie z angielskim w Peru? Ci, co mnie znają bliżej wiedzą, że mój angielski leży i kwiczy, ale na poziomie podstawówki jeszcze daję radę, czasem tylko mózg mi paruje, jak dzieci mówią do mnie po hiszpańsku-angielsku albo gdy myśląc po polsku tłumacze coś z hiszpańskiego na angielski (wtedy wyrywają mi się włoskie słowa typu „mamma mia”:)

No więc nie ogarniam angielskiego w Peru, nie ogarniam też mentalności Peruwiańczyków (do czego pewnie jeszcze wiele razy wrócę) ani ich sposobu zwracania się do siebie. No! W tym miejscu mi mój hiszpański z Hiszpanii przeszkadza. Bo mi zawsze powtarzano, że Hiszpanie to luzacy i od razu na Ty przechodzą, wiec nie ma co oswajać 3 osoby l.p. i l.mn., wystarczy skupić się na Ty i Wy. No to w Peru musiałam odświeżyć 3 osobę i to w sytuacjach, w których aż się ciśnie na język 2 osoba. Widziałby kto mówić do dzieci „per pań„stwo”??? A tu tak trzeba. I tego staram się używać bez tłumaczenia, no, bo mnie śmieszy sytuacja, gdy nauczycielka zwraca się do 8latki: „Jak PANI ma na imię?” Na szczęście Mszę świętą należy przeżywać a nie tłumaczyć, bo inaczej robiłabym duże oczy przy każdym „Pan z Wami”, które występuje tu w wersji „Pan z każdym z Państwa” i każdym innym użyciem zwrotu „państwo” na Eucharystii (na szczęście formuła przeistoczenia pozostała w niezmienionej formie). Ale to jeszcze nic. Najbardziej mnie zdziwiło, że równolatki, widzące się prawie codziennie, grające z sobą w siatkówkę, nie starają się zapamiętać swoich imion i zwracają się do siebie „niña” (dziecko), względnie „grubiutka” albo „chudzinko”. No, bo, że każdy taksówkarz albo pracownik hurtowni to „joven” bądź „amigo” to jeszcze jako tako da się wytłumaczyć.

No i wypada mi rozwinąć wachlarz znanych mi gier na zapamiętanie imion. Tym lepiej, że te zabawy są zarazem integracyjne, bo tego tu też brakuje, poczucia przynależności, zżycia z drugą osobą  z grupy rówieśniczej i ogólnie umiejętności pracy w grupie. Już wielokrotnie wyszło na jaw, że dzieci nie są ze sobą zintegrowane, że nie potrafią współpracować. Co oczywiście nie ułatwia mi życia.

Jeszcze jednej rzeczy nie ogarniam i mam zamiar z nią walczyć, no dobra z co najmniej dwóm zachowaniom wypowiadam wojnę. Po I temu, że animatorzy zamiast wyjaśniać dzieciom zadania i sprawdzać czy są poprawnie zrobione, robią je za nie. Siedzi taki Jose i męczy się z zadaniami z matematyki, a trzy dziewczynki bez jednego pytania „jak to zrobiłeś?” zapisuje wszystko. Obok Carlos rysuje zwierzęta żyjące w dżungi (bardzo dużo jest zadań z ilustrowaniem), a w tym czasie biedna Fiorella męczy się z zadaniem z angielskiego, bo przecież ja za nią tego nie zrobię.

Mam jednak jeszcze ponad pół roku na walkę z takimi zachowaniami. Kolejną wojnę wypowiadam niemyśleniu, które u dzieci jest nagminne. Oczekałam się dziś w bibliotece (przypomnę, że Peruwiańczycy zawsze mają czas), żeby dostać odpowiednią książkę i pomóc Sergio w zadaniu. Po czym okazało się, że wszystkie potrzebne informacje miał w zeszycie, ale nie wpadł na to, by tam zajrzeć. Co też jest nagminne, bo dzieci, gdy proszę, żeby zapisały na kartce jaką książkę potrzebują, nie  piszą książka z chemii, tylko treść zadania. A co robi „bibliotekarka”? I tu mogę niektórych zaskoczyć, bibliotekarka szuka tego zadania, nie pytając nawet z jakiego przedmiotu ono jest. I podaje książkę otwartą na odpowiedniej stronie. A jak dziecko nie widzi dokładnie tego czego mu potrzeba, to mówi, że nie ma, zamyka zeszyt i nie robi zadania. Jest jeszcze opcja, że spisze od kolegi. Jednym słowem straszne.

Nawet jednego dnia w oratorium jeszcze nie opisałam, bo takich sytacji oczywiście jest więcej i wciąż mnie zaskakują, drażnią, ale też zachęcają do działania, a najpierw do myślenia skąd się to bierze, jak temu zaradzić, no i do dawania świadectwa na każdym kroku.