Jasna Góra po peruwiańsku

Jak Polacy mają cudowny obraz na Jasnej Górze, tak Arequipeńczycy mają Virgen de Chapi. Początki kultu Maryi z Chapi sięgają XVI wieku. Od tego czasu zasłynęła wśród mieszkańców regionu głównie za sprawą licznych cudów. W rozmowach z miejscowymi często padają konkretne przykłady łask otrzymanych za wstawiennictwem Patronki miasta. Pierwszego maja każdego roku odbywają się liczne pielgrzymki do oddalonego od Arequipy o 90 km Chapi.

Z nieukrywanym zdziwieniem patrzyłem na starszych chłopaków, którzy nie zgłaszali się listę. Kwitowali krótko: „nie, nie, już byłem”. Ciężko było mi to pojąć. „Pewnie chcą wyskoczyć w tym czasie na miasto. Albo osoba Maryi nie jest w ich życiu tak ważna”. Przychodziły mi do głowy różne myśli. Niezrażeni postawą większości naszych wychowanków, oczekiwaliśmy dnia wyznaczonego na wyjście.

Nie czekaliśmy długo. W wirze codziennych spraw 30 kwietnia nadszedł wręcz niespodziewanie. Wyjście ustalone na 6 wieczorem. Fernando z pewnością i spokojem w głosie oznajmia, że zajmie nam to nie więcej jak 9 godzin. Zakładając trochę odpoczynku, na 5 jesteśmy. Przy bramie szkoły salezjańskiej zgromadziła się grupa około 30 osób. Kilku chłopaków z naszego domu, katechiści, Fernando i my. W pośpiesznie spakowanych plecakach mieliśmy trochę ciepłych ubrań, makaron z jajkiem, ciasto z chleba, czekoladę i specjalnie przygotowane na tą okazję miejscowe ziółka z limonką i brązowym cukrem. Cieszyliśmy się na tą pielgrzymkę. Ostatnio dużo czasu spędzaliśmy w domu. Była to okazja, by się wyrwać na trochę, przemodlić ważne sprawy, pobyć razem, odetchnąć świeżym powietrzem.

Piątkowa aura była nieco chłodniejsza niż zwykle. Ubrani w czapki, niektórzy owinięci kocami, otrzymaliśmy błogosławieństwo i reprymendę na drogę. Wyruszaliśmy z centrum miasta, idąc ulicami, mieliśmy się trzymać razem. Później w grupach nie mniejszych niż 5 osób. Zaczęło się robić nieco poważniej. Jeszcze tylko rozdzielenie latarek, tabletek przeciwbólowych i z „lekkim” poślizgiem wyruszyliśmy. Start, to dobre słowo na określenie rozpoczęcia naszej drogi. Chłopaki pędzeni młodzieńczym hormonem narzucili tempo, którego nie powstydziłby się nawet Korzeniowski. Wiem, że na pielgrzymce nie wypada, ale liderom tego maratonu wróżyliśmy szybki koniec. Mijając aleję Niepodległości, wzbudziliśmy intencje, w których odbędziemy pielgrzymkę. Trzy ulice dalej rozerwał się nasz peleton. Czołówka wyraźnie przyśpieszyła. Tuż przed ostatnią stacją benzynową bus jadący do centrum zabrał jednego ze sprinterów z powrotem do domu. Nieco dalej zaopatrzyliśmy się w kije i opuściliśmy granicę miasta.

Tempo marszu przez cały czas pozostawo duże. Wszyscy szli szybko, tak jakby mieli przed sobą 6, a nie 60 kilometrów. Trasa, którą szliśmy była drogą na skróty. Oszczędzaliśmy w ten sposób około 30 kilometrów, jednak nie bez kosztów. Idąc niemalże w linii prostej wspinaliśmy się na każde napotkane wzgórze, a w tym rejonie jest ich wiele. Pierwsze z nich pokonywaliśmy z uśmiechem na ustach. Kolejne z uporem. Każde następne z nadzieją, że właśnie te jest juz ostatnie. Do pierwszego płaskiego terenu mieliśmy kilka godzin marszu. Przez ten czas wchodziliśmy i schodziliśmy dziesiątki razy. To wspinając się po głazach, to schodząc po skruszonych erozją skałach, często grzęznąc w pyle i omijając ostre kolce napotkanych kaktusów. Nadziei i siły dodawała niekończąca się linia światełek, ciągnąca się od horyzontu po horyzont utworzona ze światła pielgrzymich latarek. Co kilkanaście kilometrów na środku pustkowia spotykaliśmy namioty. Drewniana konstrukcja okryta płótnem lub zwyczajnie folią. W środku kilka ławek i koce poukładane wzdłuż ściany czekały na strudzonych piechurów. Tuż przy wejściu znajdowało się palenisko, przy nim kobieta gotująca w osmalonym, aluminiowym garnku zioła lub kawę. Można też było zaopatrzyć się w bardziej komercyjne produkty takie jak napoje gazowane, ciastka, batoniki. Na całej trasie bardzo popularne były mandarynki i pomarańcze.

Obraliśmy miejsce na końcu grupy. Osłaniając tyły, systematycznie budziliśmy naszych towarzyszy, którzy postanowili odpocząć nieco na miększym kawałku ziemi. Część, podnosząc się ciężko, oznajmiała, że właśnie na nas czekali. Nie dziwię się wcale, że brakowało im sił.

Droga była po prostu ciężka. Po zaplanowanych 9 godzinach wędrówki, znajdowaliśmy się gdzieś na środku pustynnego pustkowia. Powoli zbierało się na świt. Światło dzienne ułatwia stawianie kroków. Jednak ta sytuacja miała też swoje minusy. Ludzie przestali używać latarek. W tym czasie szliśmy tylko we dwoje. Roztoczył się przed nami płaskowyż pokryty rzadkimi kępami suchych krzaków. Dalej rozciągało się kolejne wzgórze, które mieliśmy pokonać. Z uczuciem w sercach, że nie do końca wiemy, w którą stronę najlepiej się udać, powitaliśmy dzień. Daleko z przodu dostrzegliśmy naszych ludzi. Byli tak daleko, że ledwie widzieliśmy ich ruchy. W pierwszym odruchu ruszyliśmy w ich stronę. Z perspektywy dużej odległości

zauważyliśmy, że śledzenie ich nie ma sensu. Wybrali drogę, która kreśliła duży łuk. Następnie kierowała się dokładnie w kierunku, z którego przyszliśmy. Był z nimi Fernando, więc nie martwiliśmy się o ich los. Ze świadomością, że właśnie zyskaliśmy co najmniej godzinę przewagi, ruszyliśmy dalej. Obraliśmy kierunek podpowiedziany przez trzy miejscowe dziewczyny. Dodały nam też otuchy. „Jeszcze nie więcej jak dwie godziny”, mówiły. „Zaraz za tym wzgórzem”. Pokonaliśmy je, po nim kolejne. Zamiast sanktuarium mieliśmy przed sobą gigantyczny płaski teren, na jego końcu wizję kolejnej wspinaczki. Towarzyszka pielgrzymki i życia za razem, widząc to zaczęła głośno łączyć fakty. „To zamach, chcą się nas pozbyć”, mimo to zacisnęła zęby i kontynuowaliśmy walkę. Po obiecanych dwóch godzinach doszliśmy do kolejnego namiotu na trasie. Tam mówili, że już tylko niecałe dwie godziny. Po tym ciosie Justa postanowiła dokończyć pielgrzymkę w aucie. Po godzinie nadarzyła się na to okazja, przecinaliśmy szosę do Chapi. Podobną decyzję w tym miejscu podjęło więcej osób. W dalszą drogę udałem się z trzema osobami. Kolejne podpowiedzi miejscowych odnośnie pozostałego czasu wędrówki były tak samo nietrafne jak poprzednie. Ostatecznie, po 16 godzinach marszu, zobaczyliśmy sanktuarium o 11 w południe.

Pamiętam ten moment. Z ulgą odetchnęliśmy, bo rzeczywiście wzgórze, na którym stanęliśmy, było już ostatnie. Staliśmy przed dobrze już znanym pustynnym krajobrazem, gdzie w dolinie między wzgórzami wiła się zatłoczona droga – jedyna prowadząca do tego miejsca. Tu też kończyła swój bieg. Liczne autokary zablokowane na wąskim asfalcie dodatkowo upewniały nas, że jesteśmy na miejscu. Przez kilkaset metrów wzdłuż trasy pielgrzymów witały rozstawione stragany. Przez cały rok stoją zupełnie puste.  Dziś wypełnione po brzegi kulinarnymi specjałami i pamiątkami zapraszają strudzonych pielgrzymów. Ten jak i kolejne obrazy pomogły mi zrozumieć wiele zachowań Peruwiańczyków… Przeciskaliśmy się przez tłum w kierunku ołtarza. Do mszy brakowało zaledwie kilku minut, więc sycenie się klimatem zostawiłem sobie na później. Ciepło słonecznych promieni i zmęczenie sprawiły, że liturgia wcale nie trwała tak długo. Pamiętam ewangelię i komunię, reszta to głęboka kontemplacja w pozycji półleżącej. Procesja to już czas absolutnej trzeźwości umysłu. Stawiając kroki, miałem wrażeniem, że poruszam się na potłuczonych kikutach. Dobrze się złożyło. Z większą uwagą mogłem obserwować, co się tam działo. A działo się sporo. Pochód za charakterystycznie kołysaną figurą Matki Bożej. Choć bardziej odpowiednim słowem jest lalka. Ludzkich rozmiarów, ubrana w kolorowy płaszcz zmieniany przy ważniejszych uroczystościach. Przykrycia, które miała wcześniej na sobie Patronka Arequipy zawieszone są na jednej ze ścian. Wierni, klęcząc, nakrywają się nimi podczas modlitwy. Widok niesionej po placu figury wzbudzał duże emocje. Kobiety na Jej widok płakały, wyciągały ręce cicho szepcąc słowa modlitwy. Akty oddania, zaufania naprawdę godne podziwu. W tym nastroju uniesienia i namacalnej wręcz wiary opuszczaliśmy miejsce, gdzie odbywała się Eucharystia. Wąskie schody kierowały wiernych wprost na znaną już mi ulicę otoczoną straganami. I tu kolejny obraz. Na środku, niczym tama, rozstawiony szeroki stół z różnymi gadżetami i zwierzęciem podobnym do pancernika. Co to jest? Pytam chłopaka z Majes. W tym czasie właściciel kramu unosi kadzidło i wykonuje kręgi nad jedną z klientek. Kilka w jedną, kilka w drugą stronę. Następnie chwyta zwierzaka. Potrząsa nim nad głową i ramionami kobiety. Następnie energicznym ruchem dotyka ryjkiem okolicę serca, kończąc tym samym cały obrzęd. „To żeby odpędzić złe duchy” wyjaśnia uśmiechnięty chłopak. Pewnie, na wypadek gdyby Maryja „nie zadziała”, pomyślałem. Idąc, przygryzaliśmy kawałki Kani. Podłużne paski wycinane z miąższu drzewa o wyglądzie podobnym do bambusa. Ściśnięty zębami biały włóknisty patyk uwalniał słodki sok. Co chwilę mijaliśmy stragany z zabawkami. Samochody osobowe, ciężarowe, domy, drukowane banknoty euro i dolary. Na każdym stole to samo. Widząc wokół siebie tylko dorosłych domyślałem się, że coś jest na rzeczy. Tym razem wyjaśnienia dostałem od już wyedukowanej Juci. To szamani i szamanki z Puno. Za odpowiednią opłatą spełnią marzenia. Odchodząc zabiera się swój przedmiot pożądania i zanosi do Maryi. Jeśli się kupi dom, psa, czy wydrukowany pieniążek, to w przyszłym roku, klient wzbogaci się już w rzeczywistości o tą rzecz.

Z tak wymieszanymi uczuciami związanymi z miejscową duchowością, załadowaliśmy się razem z pięćdziesiątką innych osób na ciężarówkę bez dachu. Pani przy drabinie skasowała wszystkich po 10 soli. Wszystko jak w normalnym autobusie. Wszyscy zachowywali się jakby wsiadali do PKS. Ostatni z pasażerów miał funkcję trzymania sznura zabezpieczającego drzwi przed otwarciem. W połowie drogi zaczął padać deszcz. Naturalnym odruchem było wyciągnięcie niebieskich foli, o powierzchni kilku metrów kwadratowych. Tak jak wyjmuje się parasolkę. Ci, którzy nie posiadali takiego luksusu, bez problemu byli przyjmowani pod schronienie sąsiadów. Wchodząc do domu zobaczyłem twarze chłopaków, którzy nie poszli. W tej samej chwili przypomniałem sobie ich słowa z przed kilkudziesięciu godzin: „nie, nie już byłem”.

Tomek