Dzień, jak co dzień – z kobiecej perspektywy

Przez sen dociera do mnie śpiew z pobliskiego meczetu. Za chwilę zadzwoni budzik. Jest 6.00 rano. Za oknem ciemno. Łukasz przebudza się na chwilę. Włączam drzemkę w telefonie. Jeszcze pół godziny snu.

Budzik. Tym razem trzeba już wstać. Poranna toaleta razem z chłopcami z Don Bosco Fambul – słychać ich bardzo dobrze z boiska – tuż pod naszymi oknami. Najpierw jeden, dwóch, pięciu, sześćdziesięciu. Myją zęby, ubierają się.

W tym gwarze poranna medytacja. Chwila ze Słowem Bożym. Bez tego trudno przeżyć dzień, zobaczyć sens wydarzeń.

Robię Łukaszowi śniadanie. Zawsze wspólnie szliśmy na Eucharystię, ale 2,5 tygodnia temu ruszyła budowa bafy, więc Łukasz o 7.30 musi być już w parafii. Sprawdzenie, czy wszystko zabrał, pożegnanie, drzwi się zamykają.

Ogarniam trochę mieszkanie, zmieniam klapki i idę na drugie piętro do kaplicy. Wspólnota salezjańska kończy poranną modlitwę. O 7.30 zaczyna się Eucharystia.

Kaplica w DBF to niewielkie pomieszczenie w kształcie prostokąta. Miejsc siedzących jest dla około 15 osób. Więcej nie trzeba. Poza czterema członkami wspólnoty i nami na Eucharystii nie ma nikogo. Czasem 2-3 chłopców i ewentualnie goście mieszkający czasem w placówce – wizytatorzy z projektów, znajomi księża. Ołtarz jest prosty, drewniany. Tabernakulum w kształcie sierraleońskiej chatki. Frontowa ściana przedstawia Chrystusa z otwartymi rękoma, do którego Matka Boża i święty Jan Bosko przyprowadzają dzieci (wszyscy, poza Janem Bosko, czarnoskórzy oczywiście). Wzrok postaci zwrócony jest w jedną stronę – na Jezusa.

Siedzimy wokół ołtarza, jak wokół stołu. Jest wręcz rodzinnie. Ciągle ciężko zrozumieć czytania i Ewangelię, choć i tak jest dużo lepiej niż na początku. I większość elementów Mszy Świętej po angielsku przyswojona. Komunia Święta ma tutaj swój charakterystyczny obrządek. Ciało i Krew Chrystusa bierze się prosto z ołtarza. Żadnych pośredników. Tylko Chrystus i człowiek. Miłość i marność.

Po Eucharystii jeszcze chwila dziękczynienia w ciszy. Ciszy? Nie, to słowo nie pasuje do Freetown. Wychowankowie Fambulu są świetnie słyszani w kaplicy, jak biegają, krzyczą, śpiewają, mocują się. Gdzieś włączona jest spalinowa pompa do wody, na ulicy kobieta nawołuje chętnych na banany i chleb. Krzyczą dzieci w pobliskiej szkole. Szczekające psy i klaksony aut. Ktoś włączył muzykę na cały regulator. Nie ma mowy o ciszy. Po ponad 2 miesiącach nabyłam już jednak pewną umiejętność znieczulania niektórych zmysłów. I nie dotyczy to tylko modlitwy, ale wszystkich czynności codziennych wymagających skupienia.

Wychodzę z kaplicy. Jest po 8.00. Poranny spacer do sklepu po chleb, czasem jajka. Czuję skupiony na sobie wzrok miejscowych – wciąż dziwią się na widok białego człowieka, przypatrują się, czasem zaczepiają: „Jak się masz? Jak masz na imię? Skąd jesteś? A tak, Holland, wiem. Nie? Poland… Hmmmmm” – kręcą głowami.

sierraleone_piedel_2011-04-20_2

Pan w sklepie wita mnie jak zwykle chłodnym uśmiechem. „Gdzie twój mąż?” – pyta. On sam trzyma na ręku kilkumiesięczne dziecko. Tuż za tylnymi drzwiami sklepu widać drugie pomieszczenie. Pokoik z łóżkiem i telewizorem – to jego dom. Żona uśmiecha się do mnie. Sklep to właściwie kiosk. Stoję na ulicy, a sprzedawca podaje mi przez okienko produkty. Odlicza bułki. Raz, dwa, trzy, osiem, każdej dotykając dokładnie palcem. Żeby mu się tylko nie pomyliło, inaczej liczenie zacznie się od nowa. Można tak spędzić dobre 10 minut. Na zakończenie wymiana nieznośnie zmiętych pieniędzy. „Miłego dnia. Dziękuję bardzo”.

Śniadanie. Jemy tu raczej prosto, patrząc na polskie warunki, ale mamy świadomość, że dla wielu mieszkańców Sierra Leone jest to wykwintna kuchnia. Podstawą tutejszego jadłospisu jest cassava – coś w rodzaju ziemniaka, tylko bulwy są większe, bardzie podłużne i mają twardszą skórkę. W smaku – trochę słodsze i bardziej mączyste. Cassava jest podstawą wielu dań. Bulwy można gotować, piec na ruszcie, przerobić na mąkę, z której powstaje później foofoo albo garrie, a z drobno pokrojonych liści robi się sos z nieodłączną zastraszającą ilością pepe, czyli pieprzu wyglądającego jak małe papryczki i koszmarnie ostrego. Można się poparzyć (to rzecz sprawdzona, a ostrzegałam Łukasza)!

Kolejnym filarem sierraleońskiej kuchni jest ryż. Gotowany najczęściej z dry fish, czyli pieczoną rybą. Taką rybę czy cassavę można kupić prosto z rusztu, bezpośrednio przy drodze. Ryb jada się tu dużo, ze względu na bliskość oceanu. Najprzeróżniejsze: tzw. black lub white snapper z zębami ostrymi jak piranie, ogromne barakudy, tuńczyki, makrele i wiele gatunków, które widziałam pierwszy raz w życiu. Wszystko świeże, prosto z morza. Panią sprzedającą można poprosić o obranie z łusek, pokrojenie. Jada się również kurczaki, najczęściej pieczone na ogniu (nieznany jest rosół z kury). U rzeźnika wiszą całe półtusze, z których klient wybiera sobie kawałek, który go najbardziej interesuje. 12.000 Le (Leonów) za funt (jakieś 10 zł za 0,5 kg). Jest to jedyna rzecz, jaką spotkałam, która sprzedawana jest na wagę. Inne liczy się na sztuki: udko kurczaka – 3.000 Le, 2 ryby – 5.000, 1 sałata – 500, garść limonek – 5.000, kubek ryżu – 800 Le itd.. Miejscowi jedzą bardzo mało warzyw, za to trochę więcej owoców. Przeważają mango i banany. Tutaj mają one swój głęboki, prawdziwy smak.

Nasze śniadanie to chleb z masłem (prawdziwy rarytas, jakieś 11 zł za kostkę), dżem, mielonka albo sardynki z puszki i warzywa – sałata, ogórek, pomidory, szczypior.

Przedpołudnie spędzam w Fambulu. Chciałabym umyć naczynia i zrobić pranie, ale od 3 dni nie ma wody. Wieczorem trzeba przywieźć ją w baniaku z parafii, gdzie jest pompa. To pierwsza tak długa przerwa w dostawie wody, odkąd tu jesteśmy. Pozwala nam, choć odrobinę odczuć, jakim trudem dla mieszkańców jest codzienne staranie się o wodę, gdy nie ma jej w kranie – wyprawy do pompy, czekanie na swoją kolej, potem targanie ciężkich baniaków, oszczędzanie wody tak, aby starczyło na wszystko – pranie, gotowanie, mycie.

Na szczęście jest prąd. Idę więc na drugie piętro, gdzie mieszkają salezjanie ze wspólnoty z myślą o skorzystaniu z Internetu. Dzwonek. Chwila czekania pod drzwiami. Otwiera Alfred – kucharz. Przy biurku w „pokoju socjalnym” nie ma na szczęście Fr. Ubaldino – on często zajmuje to miejsce (a w związku z tym jedyny kabel internetowy, z którego możemy korzystać). Zagłębiam się w strony z materiałami dla dzieci – kolorowanki, nauka alfabetu, matematyki, gry, zabawy, scenariusze lekcji, karty pracy – przygotowuję materiały dla grupy Mamy Małgorzaty. Internet wiesza się co chwilę, najlepsze pomoce są po polsku, nie nadają się do wykorzystania albo trzeba przerobić je na angielski. Drukuję. Na jakiś czas wystarczy.

Układam wszystkie kartki w takiej kolejności, jak mają być powielone i idę do punktu ksero. Jest niedaleko, 3 minuty piechotą. Panowie w ksero już mnie znają. Pytają o Mr. Luke’a. Zostawiam im plik papierów objaśniając dokładnie, jak mają zostać skserowane. Odbiorę jutro. Na miejscu musiałabym czekać pewnie z 2 godziny.

sierraleone_piedel_2011-04-20_3

Dochodzi już 12:00. Czas płynie tutaj zdecydowanie za szybko. Pora zająć się obiadem, przygotować do wyjazdu do parafii – pakuję komputer, jedzenie dla Łukasza, wodę, środek przeciw komarom, latarkę. O 13.30 ruszamy zazwyczaj z Fr. Ubą autem. Jednak dzisiaj kierowcą jest brat Francis. Przy samochodzie już czeka grupa dzieciaków z pobliskiej szkoły – liczą na podwiezienie „na pace”, jednak na tej siedzą już chłopcy z Fambulu trzymając beczki na wodę (licząc, że napełnią je w parafii). Jest bardzo gorąco a na drodze jak zwykle wielki korek. Przesuwamy się pomiędzy autami, pieszymi, sprzedawcami. Gdy wreszcie docieramy jestem już kilka minut spóźniona na lekcję – powinna zacząć się o 14.00, ale gdy przychodzę dzieci jeszcze nie ma w klasie (czyli w kościele). Jest Łukasz J Przyprowadza dzieci i możemy zacząć zajęcia.

Jest piątek. Mamy z nauczycielkami taka niepisaną umowę, że w piątek mogą one pójść do domu o 14.00, gdy my z Łukaszem przejmujemy klasę, ponieważ jest to „dzień bez butów” (zajęcia odbywają się bardziej w formie zabaw i gier niż normalnej lekcji). Jestem więc dziś sama, bo Łukasz dogląda budowy. Już od progu widzę, że dzieciaki mają zbyt dużo energii, więc nie proponuję bardzo pobudzających gier. Trochę matematyki i nauki kolorów w jednym. Najwidoczniej jednak moja koncepcja lekcji nie zainteresowała wszystkich – dziewczynki rozmawiają, chłopcy się szturchają. Większość klasy naprawdę skupia się na zadaniach, jednak tych kilka osób burzy cały spokój i skupienie. Upomnienia pomagają tylko na chwilę. Robi się coraz głośniej. Rozstawienie czterech najgłośniejszych „gaduł” po kątach też nic nie pomaga, więc w końcu wypraszam je z klasy. Miny od razu zmieniają się. Zaczynają mnie przepraszać i obiecywać, że nigdy więcej tego nie zrobią. Takie momenty są trudne, ale wiem, że nie mogę się uginać. One naprawdę potrafią grać na emocjach, próbują wzbudzić we mnie litość, nawet umieją się rozpłakać na zawołanie. Ale mimo próśb i zapewnień dla tych osób lekcja się kończy.

Czy istnieje sposób na utrzymanie dyscypliny? Ja go nie znam. Nauczyciele w szkole znają tylko jeden – wskaźnik, którego używają jako kija do bicia. I rzeczywiście mają ciszę w klasie, tylko czy lekcje powinny być prowadzone w atmosferze strachu?

Czas otworzyć oratorium. Na razie nie ma jeszcze zbyt wielu dzieci. Siadamy w cieniu i rozmawiamy z chłopcami. Powoli schodzi się więcej osób. Grają jak zwykle w piłkę. Jest spokojnie, żadnych bójek odkąd nie przychodzą tu seniorzy, a małe przepychanki szybko są zatrzymywane. Kilku chłopaków przychodzi się zarejestrować. Przyjeżdża Fr. Uba. Niedługo grupa parafian rusza na Drogę Krzyżową. Postanawiamy zostać i przypilnować oratorium – nie ma kogo zostawić z dziećmi. Po 19.00 jest już ciemno, robi się przyjemnie chłodno. Zbieramy wszystkie przybory. Pompujemy wodę do baniaka i czekamy, aż ksiądz wróci z Drogi Krzyżowej. Moglibyśmy pójść do domu, ale perspektywa położenia się brudnym spać nie jest zbyt zachęcająca, a nie potrafimy jeszcze przejść 3 kilometrów z parafii do DBF z 20-litrowym pojemnikiem wypełnionym wodą na głowie. Pozostaje czekanie… Czekanie… Droga Krzyżowa jest długa, trzeba wspiąć się wysoko, potem jeszcze Msza Święta na górze. W końcu przyszli chłopacy z krzyżem. Ale rozwiali naszą nadzieję na powrót do domu – ksiądz został jeszcze na spotkaniu. Jest cicho, spokojnie, choć w naszych głowach złość, zmęczenie, zniecierpliwienie tak długim, bezsensownym wydaje się czekaniem. Dyskutujemy o wydarzeniach dnia – o ciężkich przejściach z pracownikami, nauczycielami, z dziećmi. Może za dużo w tych rozmowach emocji, za dużo oceny, krytyki. Modlimy się na różańcu…

21.30. Zjawia się ksiądz. Jedziemy do domu. Chyba dość wrażeń na dzisiaj. Jeszcze odwozimy dyrektorkę szkoły – daleko, prawie za miasto. A po przyjeździe do DBF okazuje się, że trwa tam rozładowywanie kontenera z ryżem, jaki przypłynął z Włoch.

Łukasz też pomaga. Ja robię zdjęcia. Jest wesoło, choć wszyscy są już bardzo zmęczeni. Sznur mężczyzn i chłopaków, głównie pracowników i wolontariuszy z DBF, paczka za paczką, ogromny kontener. Jedno słabsze ogniwo sprawia, że kartony pozostają na ziemi, pracę trzeba przerwać i pozbierać to, co zostało pogubione. Najsilniejsi nawołują do dalszej pracy, pomagają słabszym. Jest w tym jakaś jedność, umiejętność wspólnego wysiłku. Nie ma maszyny, która zrobiłaby to za tych ludzi i to właśnie wciąż trzyma ich razem. Nasza, bogata i wygodna kultura coraz bardziej oddala ludzi od siebie. Czasem, gdy rozmawiamy z miejscowymi dziwią się, że ludzie w Europie są często tak samotni, że telewizor i komputer zastępują niektórym drugiego człowieka, że ludzie nie potrafią ze sobą rozmawiać. Dla nich jest to niepojęte – cały czas spędzają razem: razem śpią, jedzą, pracują, odpoczywają, bawią się. Mają inne bogactwo niż pieniądze – wspólnego ducha, choć już bardzo skażonego, zatrutego przez „białą” cywilizację. A z drugiej strony wciąż dążą do tego, aby być jak bogate kraje. Zbyt dużo kontrastów, zbyt wielka przepaść. Nie da się wyrównać szans. Zawsze będziemy różni.

Basia