Boliwia, Tupiza: Na pełnej petardzie i bez fajerwerków

Można powiedzieć, że w zasadzie nic ciekawego się nie wydarzyło. Święta były, minęły – jedne, drugie… Letnie, pełne słońca dni mijają jeden za drugim w niesamowicie szybkim tempie. Z pozoru nie różnią się bardzo od siebie. Z pozoru. Bo każdy z nich wnosi coś nowego.

Na półkuli południowej pełnia lata (a w zasadzie pory deszczowej – ostatnio nawet zaczęło padać), a tym samym pełnia wakacji. Boże Narodzenie przeminęło niezwykle szybko. Była pasterka, było tradycyjne picie szampana i paneton (bożonarodzeniowe ciasto). W Boliwii świętuje się jedynie 25 grudnia, a specjalnym obiadowym daniem tego dnia jest zupa (gulasz? oczywiście nazwy dania nie pamiętam), przygotowywane z trzech rodzajów mięsa: kurczaka, wieprzowiny i wołowiny, podawany z ziemniakami i choclo (czyli kukurydzą). Później przyszedł Nowy Rok, który powitałyśmy wspólnie z dzieciakami na naszej piżamadzie. O północy nawet kilka fajerwerków zaświeciło na horyzoncie. Boliwijskim zwyczajem jest zjeść o północy 12 winogron – po jednej na każdy nadchodzący miesiąc. Z kolei my Nowy Rok rozpoczęłyśmy wczesną pobudką i dzieleniem mięsa na noworoczny obiad. Potem było Święto Trzech Króli, które w Boliwii rozciąga się na cały tydzień i wedle wielu ludzi jest najlepszym czasem na chrzest (w tym roku uznali tak rodzice około 400 dzieci) – a dla nas było intensywnym czasem sprzedawania różańców.

Taki jest urok Boliwii: ciągle coś się dzieje. A jednocześnie trwa szara codzienność. W wakacje dzieciaki mają sporo wolnego czasu, który bardzo lubią spędzać przed telewizorem – ale chętnie też bawią się przeróżnymi zabawkami, których z okazji świąt nieco przybyło w ostatnim czasie. Lubią też wspólne gry na boisku – w nogę, w dwa ognie, w „raz dwa trzy, Baba Jaga patrzy”, w cokolwiek, co zawiera w sobie piłkę albo bieganie. I właśnie ta codzienność to jest ogromna przestrzeń do tego, żeby uczyć się dawać z siebie więcej. Żeby pomimo tego, że ma się już serdecznie dosyć po całym dniu w upalnym słońcu, pójść jeszcze ogarnąć dzieciaki na kolację czy przejść po pokojach i powiedzieć każdemu „dobranoc”.  Żeby trochę się złamać i poznosić ten nieludzki hałas, jaki tworzy się, kiedy na boisku ląduje piłka. Żeby w tej niesamowitej gonitwie od rana do wieczora znaleźć chwilkę ciszy, żeby pogadać z Górą. Żeby… żeby. Mnóstwo rzeczy jest okazją do tego, żeby żyć jeszcze bardziej, na 100%. Na pełnej petardzie. Takich zwykłych, drobnych. Ostatecznie nie trzeba fajerwerków w życiu, żeby naprawdę żyć.