Boliwia: Dzień z życia wolontariusza w Kami

Godzina 6:23. Już miałem przekręcić się na drugi bok, a tutaj, jak zwykle o tej godzinie, budzik radośnie oznajmia, że pora wstać. A zatem, dzięki łasce Bożej, wstaję, szybko się ubieram, schodzę na dół budynku, myję twarz i wracam na górę. Teraz będzie już z górki. Trzeba tylko obudzić chłopaków z internatu.

Najczęściej robi to brat Alvaro, salezjanin z Kami, czasem jednak nie obywa się bez przymusowego ściągania koców z łóżek. Później chłopcy mają różnorakie dyżury: przygotowują śniadanie, zamiatają, czy wyrzucają śmieci. Jak skończą, czas na śniadanie, a potem poranna nauka, np. odrabianie zadań domowych. Siedzimy więc razem w bibliotece, ja zajęty z reguły szlifowaniem hiszpańskiego (akuratnie zagłębiam się w  Don Kichota, którego czyta również część chłopców jako lekturę – jak na razie nie mamy w planach robić wspólnego omówienia). Często rozmawiamy z mieszkańcami internatu o tym, co się produkuje w Polsce, albo że tu Słońce kręci się w drugą stronę.

Bije 7:40, więc przerywam czytanie i idę na śniadanie. Jemy je w jadalni wraz z pracownikami i salezjanami z Kami. Jakiś czas po śniadaniu trzeba zamknąć internat. Udajemy się do warsztatów. Moim miejscem pracy jest zakład mechaniki przemysłowej. Tam wraz z chłopcami mam okazję przyglądać się, sprzątać i rzecz jasna uczyć się pracując. Toczenie, frezowanie, spawanie.

Około południa kończymy pracę, a potem obiad, przy którym bynajmniej nie hołdujemy zasadzie „Przy jedzeniu się nie gada, bo się w brzuchu źle układa”. Do mięsa, oprócz rozmów, obowiązkowo ostry sos z papryki. I jak tylko są, to moje ulubione, smażone banany.

Po obiedzie powracam do warsztatu, tym razem już bez młodych Boliwijczyków, którzy po południu idą na lekcje do szkoły. Pracuję do godziny 18:00, potem powtórka z rozrywki, czyli nauka z chłopakami w bibliotece, a o 19:30 mam to szczęście, że mogę wziąć udział we mszy świętej.

Po mszy wspólna kolacja, a potem już tylko albo ręczne pranie ubrań, albo gra w piłkę. Oddech już się przyzwyczaił do czterech tysięcy metrów nad poziomem morza. I do spania. Czyli, jak tu mówią, poco a poco (z hiszp. po troszku) każdego dnia do przodu.