Boliwia (Cochabamba): Tropik

Miesiąc temu miałyśmy okazję spędzić tydzień w boliwijskim tropiku. W miejscowości Ivirgarzama znajduje się jedna z placówek Sióstr Albertynek. Siostry często odwiedzają nas w Cochabambie, dlatego poznałyśmy je już na początku naszej misji. W Ivirgarzamie prowadzą Ośrodek Zdrowia im. Św. Brata Alberta. Od wielu lat, dwa razy w roku, razem z grupą lekarzy, pielęgniarek i farmaceutów wyruszają na misję medyczną do wiosek znajdujących się w samym środku dżungli. Misja odbywa się lądem, lub rzeką, w zależności od pory roku i od tego, czy do danej wioski prowadzi droga, czy tylko rzeka.
Dzięki temu, że Siostry zaprosiły nas do towarzyszenia im i pomocy, miałyśmy okazje stać się częścią tego niesamowitego przedsięwzięcia.
Przyjechałyśmy do Ivirgarzama dwa dni przed rozpoczęciem misji, żeby trochę oswoić się z klimatem. Ogromny upał połączony z wilgotnością powietrza prawie 90% zdecydowanie były dla nas czymś nowym. Od pierwszego dnia też zaczęły nas gryźć przeróżne owady, których nazw do dzisiaj nie jestem w stanie wymówić, a Siostry i tak mówiły, że to nic, że dopiero w środku dżungli poczujemy, co to znaczy tropik.
Na wioski wyruszyliśmy w środę rano. Prawie dwie godziny zajęło nam zapakowanie aut, ponieważ rzeczy, które musieliśmy zabrać było bardzo dużo: około 30 pudełek lekarstw, kilka wielkich toreb jedzenia, torby z przyborami szkolnymi dla dzieciaków, wielkie worki ryżu dla mieszkańców wiosek, plus każdy swój plecak z ubraniami, namiotem, śpiworem, a lekarze dodatkowo torby z potrzebnymi przyborami do pracy.
Droga do wiosek była bardzo nieciekawa. W tym czasie sporo padało, dlatego piaskowe drogi zamieniły się w wielkie błoto. Trudne warunki jazdy wynagradzały jednak widoki: niesamowita tropikalna roślinność, plantacje bananowców, na których pracuje większość mieszkańców i chmary motyli, w które momentami wjeżdżaliśmy.

Dotarcie do pierwszego miejsca zajęło prawie trzy godziny. Jak tylko przyjechaliśmy, zaczęli schodzić się mieszkańcy. Rzadko do takich wiosek przyjeżdża trzy auta na raz, więc nic dziwnego, że wywołało to poruszenie. Po chwili wszyscy wiedzieli, że już jesteśmy i niebawem lekarze zaczną przyjmować pacjentów. Każdego dnia zatrzymywaliśmy się ,,pod dachem”. Były to miejsca w rodzaju grzybka, które najczęściej pełnią tam funkcję kaplicy. Chroniło to nas przed deszczem i bardzo mocnym słońcem.

Codziennie przez tych kilka dni, od samego rana lekarze przyjmowali pacjentów. Celem tej misji jest, aby każdy mieszkaniec otrzymał pomoc medyczną. Miejsce naszego stacjonowania dzieliliśmy czymś w rodzaju kurtyny na stanowiska, dzięki czemu każdy lekarz, miał trochę swojej przestrzeni, a ludzie mogli czuć się bardziej komfortowo. Wizyta rozpoczynała się od wywiadu i badania u lekarza rodzinnego, następnie każdy odbierał przepisane lekarstwa i w zależności od potrzeb, robione były zastrzyki, podłączane kroplówki lub też odbywała się wizyta u dentysty, który podczas całej misji miał zdecydowanie najwięcej pracy.
W południe był czas na obiad. Mieszkańcy zawsze częstowali nas świeżo złowioną rybą, juką (rodzaj ziemniaka uprawiany w tropiku) i smażonymi bananami. Poznawanie nowych smaków jest jednym z ciekawszych elementów takich przygód 😉
Cała ekipa kończyła pracę późnym wieczorem. Zmęczeni, mogliśmy odświeżyć się w naszym polowym prysznicu ( wcześniej oczywiście trzeba było znaleźć żródło wody 😉 ) i odpocząć po całym, intensywnym dniu. Noce spędzone w namiocie, w środku dżungli, były jedną z bardziej szalonych rzeczy w moim życiu. Czasami trudno było zasnąć, ponieważ tropikalny las jest naprawdę bardzo głośny. Ma się wrażenie, że wszystkie owady, ptaki i małpki dają koncert tuż przy twoim namiocie 😊

Zdecydowanie najlepszą częścią takich misji jest poznawanie ludzi. Ja z drugą Justyną głównie zajmowałyśmy się dziećmi. Śpiewaliśmy, tańczyliśmy, bawiliśmy się, rozmawialiśmy, odpowiadałyśmy na ogrom pytań dotyczących Polski i tego, co dwie chocas (białe) robią w środku dżungli. Dzieci były bardzo otwarte i bardzo zależało im na tym, żebyśmy jak najwięcej zobaczyły i dowiedziały się o tropiku. Zawsze zabierały nas na spacery i pokazywały swoją wioskę, domy, szkołę i miejsca, gdzie spędzają wolny czas grając w piłkę, kąpiąc się w jeziorku, lub łowiąc rybki. Dawały nam także do spróbowania wszystkie owoce, które po drodze spotkaliśmy i przypominały o robieniu zdjęć, żebyśmy miały co pokazać w Polsce, jak będziemy opowiadać o tym jak żyją dzieci na drugim końcu świata. Dzieciństwo w tropikalnej wiosce wydaje się być niesamowite. Wszystkie dzieci się znają, spędzają ze sobą każde popołudnie, a brak jakiegokolwiek zasięgu bardzo pomaga w rozwijaniu ich kreatywności.

Okazało się, że dzieciństwo w dżungli może mieć też swoją drugą stronę, o wiele trudniejszą i mającą mało wspólnego z dzieciństwem, które znam ja… Będąc w wiosce o nazwie Tres Islas ( Trzy Wyspy) poznałyśmy pewną dziewczynkę i trójkę jej rodzeństwa. Miała ona 12 lat, jej brat i dwie siostrzyczki byli od niej o kilka lat młodsi. W trakcie rozmowy z nią okazało się, że jej rodziców nie ma w domu i są sami. Byłyśmy przekonane, że mama i tata są w pracy i wrócą wieczorem. Dzieci przyznały się, że nie ma ich cały czas i przyjeżdżają tylko na jeden dzień w tygodniu. Dziewczynka opowiedziała nam, że wcześniej ich wioska była położona bliżej rzeki, jednak pewnego razu rzeka zalała całą wioskę i wszyscy musieli przenieść się bardziej w głąb dżungli, gdzie obecnie mieszkają. Z tego względu ich rodzice cały czas naprawiają ich zniszczony dom i przyjeżdżają do nich tylko raz w tygodniu. Zapytana o to, kto przygotowuje ich do szkoły, kto gotuje i po prostu się nimi zajmuje, odpowiedziała, że ona. Powiedziała, że umie gotować, głównie ryż, lub makaron, czasami kurczaka, jeśli mają. Zapytałyśmy, czy wie jak zabić kurę, ponieważ w środku dżungli nie ma mowy o żadnym sklepie, w którym jest gotowe do zrobienia mięso. Odpowiedziała: tak, umiem, kurę zabija się tak samo jak kaczkę. Myślę, że nigdy nie zapomnę tej historii i oczu tej dwunastolatki, która zatroskanym o swoje rodzeństwo głosem mówi, że nie wie co robić, bo rodzice przyjadą za kilka dni, a oni już nie mają jedzenia. Na szczęście nasze doświadczone Siostry zawsze zabierają ze sobą spore zapasy i można podzielić się ze wszystkimi, którzy potrzebują.

To był piękny tydzień. Bardzo jestem wdzięczna Panu Bogu, Siostrom i całej ekipie za to, że od lat, dwa razy w roku, zupełnie za darmo, wyruszają z pomocą do miejsc tak odległych, a w których żyją potrzebujący ludzie. Zawsze, gdy przychodzi czas wyjazdu i pożegnania, któremu towarzyszy myśl, że najprawdopodobniej już się nie zobaczymy, mam wrażenie, że pęka mi serce i jakaś jego część zostaje na zawsze z tymi ludźmi, ich historiami, problemami i radościami, które przez tę krótką chwilę mogliśmy ze sobą dzielić. Zawsze jednak mam nadzieję, że jeszcze kiedyś tam wrócę…. ❤