Atahualpa II

Dzień IV
Od rana (od 7:30) prawie do 13 mieliśmy spotkanie z młodzieżą ze szkoły średniej. Tematem przewodnim była Rodzina. Konferencja, filmiki, praca w grupach, wspólny śpiew. Obecnych 62 uczniów. Ksiądz w pewnym momencie pytał o wartości potrzebne do stworzenia szczęśliwej rodziny. Padały różne odpowiedzi. Nikt nie wspomniał o wierności. Hm, jest nad czym popracować. Po obiedzie ksiąsz odwiedza rodziny, ja idę na boisko, chłopaki grają w nogę, oglądamy zdjęcia i filmiki z Limy, San Lorenzo, pokazuję też zdjęcia mojej rodziny. Później wchodzę również do gry, biegamy do zmroku, potem gawędzimy o wielu rzeczach, pytają o mój kraj, język, rodzinę. Podobało mi się, jak się zwracali do swoich rodziców. Dziewczynki do ojca wołały: „Papi, papito!” – tatuniu. Ksiądz pędzi nas brudasów do mycia, gdy już jest ciemno rozkładamy sprzęt i mamy kolejny wieczór filmowy. Pani domu przynosi masato (za czas spędzony w Atahualpie wypiłam więcej masato niż za 8 miesięcy w San Lorenzo). Późnym wieczorem w domku mamy modlitwę, Mszę w stylu indian achuar (na siedząco) i do snu.

Dzień V
Pobudka przed 6, Msza w domku, śniadanie na łódce z widokiem na prześliczny wschód słońca. O 9 ksiądz ma spotkanie z animatorami, ja mam katechezę z młodzieżą. Po obiedzie mam siestę, żar dnia męczy, czasem masz potrzebę zrestartować organizm. Później idę do domu Pana Jacoba, dzieciaki przynoszą swoje zeszyty. Jeden z nich pięknie rysuje. Dwie małe urwiski Luz Aide i Maria Goretti uparły się, że będą szukać wszy w mojej głowie. Przyzwalam. Po jakimś czasie z sąsiedniego domu przychodzi José i mówi, że jego ojciec właśnie upolował dzika. Każdy chce obejrzeć, ruszamy razem. W domu już się zebrało dużo ludzi. Mięsa się nie da przechować ani w zamrażarce, ani w lodówce (refren: nie ma przecież pradu). Część się wędzi, a część zostanie przyrządzona jeszcze tego samego wieczoru i zjedzona przez gospodarzy i gości. Ojciec José w samych spodenkach i gumowych butach pochyla się z dużym nożem nad zwierzęciem leżącym na kawałku drewna. Co chwilę polewa dzika wrzątkiem i nożem zeskrobuje jego sierść. Obok pali się ognisko, z dzika buchają kłęby pary. A więc na wieczór szykuje się uczta. Wracamy, dziewczyny mówią, że chciałyby grać w siatkówkę. Co prawda mam piłkę, ale pytam, gdzie jest siatka. „Zaraz będzie” – słyszę w odpowiedzi. Przynoszą dwa paliki i mocują je w dołkach zrobionych maczetami w piasku. Następnie z młodych gałezi drzew zrywają korę i wiążą z niej linkę. Zawiązują ją pomiędzy dwoma palikami. Gotowe w 10 min. Gramy, obok przechodzi starsza pani z małą dziewczynką. Z tyłu biegnie mały dzik – wielkości kota. Widocznie jego matka została upolowana, więc on szuka schronienia wśród ludzi. Jest wystraszony, drży, a każde dziecko chce go potrzymać, wyrywają go sobie z rąk. Wreszcie dają mu spokój i odchodzi ze swoją opiekunką. Gdy zapada zmrok, idziemy się myć, jemy kolację i zbieramy się na różańcu w kaplicy. Późnym wieczorem oglądamy z dzieciakami wszystkie zdjęcia zrobione w ostatnich dniach. Co chwilę wybuchają śmiechem, komentują swoje miny, ruchy na zdjęciu. Pani Melvina przynosi kolację i… masato. Zjadamy, dziekujemy, modlitwa i spać. Czuję się tak, jakbym wróciła z imprezy, zasypiam w jednej chwili.

peru_sanlorenzo_azieniewicz_2014-05-19_3

Dzień VI
W nocy obudziły mnie jakieś odgłosy, wystraszyłam się, że weszło jakieś zwierzę, bo przecież dokoła domku nie ma żadnego płotu, dżungla jest na wyciągnięcie ręki, a wejście zasłania tylko kawałek materiału. Okazało się, że były to szczury. Uf. Niedziela. O 8 jest uroczysta Msza, przyszło dużo osób, mnóstwo dzieci. Dużo śpiewaliśmy, niektórzy na głos wypowiadali swoje intencje podczas modlitwy wiernych, wspominając o swoich problemach, potrzebach, wzruszali się. Czułam się częścią tej wspólnoty. Po Mszy odwiedzamy Señora Sergio, znajomego księdza. Jego żona przynosi nam masato. Saczę powoli, po jakimś czasie spostrzegam, że w środku pływa nóżka jakiegoś owada. Mogłaby należeć do karalucha, ale tę myśl staram się odrzucić. Pani widzi moje zmieszanie, podchodzi, łyżką wyjmuje ten odwłok. Przybiega mała Natali i daruje mi korale z pięknych czerwonoczarnych nasion rośliny wajruru. Kończę moje masato ze stoickim spokojem, dziękuję, ruszamy, by odwiedzić mamę Pana Sergio. Ma ok. 100 lat. Leży w kuchni na gołych deskach, szczuplutka, ubrana w spódnicę i biały sweterek. Wypowiada pojedyncze niezrozumiałe wyrazy, wydaje się, że nie widzi na jedno oko. Ksiądz się modli nad nią, kropi wodą święconą, ona wzdryguje się jak zwierzątko.
Wracamy do domku i zaczynamy przenosić rzeczy na łódkę. Pan Jacob zaprasza nas na śniadanie: miskę wywaru z mięsa z kawałem tegoż mięsa (zupą tego nie nazwę, gdyż nie miała w sobie żadnych warzyw), pyszną gotowaną jukę oraz sosik z kwaśnego żółtego owocu o nazwie kokona. Na deser masato… Robimy wspólne zdjęcia, uśmiech najmłodszego synka Pani Melviny jest jak miód; patrząc na to dzieciątko, można zobaczyć skrawek nieba. Ruszamy w stronę łódki, przychodzi czas pożegnania. Dziękujemy tym ludziom, którzy w swojej prostocie potrafili nam dać tak wiele. Dziękuję też Bogu za możliwość przebywania z nimi. Czasem takie podróże w nieznane stają się pomocne w podróży w głąb siebie. Odbijamy od brzegu, oddalamy się, mieszkańcy Atahualpy znikają z pola widzenia, ale to, co przeżyłam, nie zniknie, zabieram to ze sobą.

Anna Zieniewicz
San Lorenzo, Peru