Afrykańskie love story

Anku moja,

tak się cieszę na każde słowa, które są obrazem naszej ghańskiej rzeczywistości. Wszystko to, o czym ostatnio napisałaś jest tym co się wydarzyło, tym co ma miejsce dziś i co znajdzie swoje odzwierciedlenie w jutrze. Myślę dziś już o tych mijających czterech miesiącach spędzonych w Sunyani. Wspominam rozmowy ze sprzedawcami, które pierwsze, jakże nieśmiałe pytania i zapewnienia, że będziemy stałymi klientami przez najbliższe dwanaście miesięcy. Te niekończące się konwersacje w kawiarence internetowej i wyczekiwanie, aż podejdzie do nas piekarz, wybierając najpiękniejszy bochenek chleba w towarzystwie okrzyków aprobaty naszej wizyty. To się wydarzyło wczoraj, pamiętasz? To dzieje się dziś. Jutro pójdę kupić warzywa. Pozdrowię od Ciebie naszych znajomych.
Dziś, to wszystko co stało się dla nas normalnością, jest jak powracający bumerang zdarzeń. Można to określić słowem – codzienność.
A jednak jest wciąż wiele rzeczy, o których nie potrafiłabym zapomnieć, pisząc do Ciebie. Spieszę, by Ci opowiedzieć o pewnych historiach, które mają miejsce w Don Bosco Bosy Home, ale nie tylko. Nie są to amerykańskie historie miłosne, ale pisane życiem tu – afrykańskie love story.

Zaczęło się zwyczajnie, od przestawienia ławek w study hall, podłączenia komputera i wzmacniaczy do prądu. Nic w tym nie byłoby nadzwyczajnego, gdyby nie to, co wydarzyło się zaledwie chwilę później, a miało miejsce to, czego żadna z nas by się nie spodziewała. Na pierwsze dźwięki muzyki, która dziś zagłuszała nawet naszych charyzmatycznych sąsiadów, na parkiecie pojawiło się ponad 30 par nóg. Każdy wziął sobie do serca rytm, w którym poruszał się do kolejnych minut utworu. Trwało to kilka minut – Twój i mój zachwyt nad zaangażowaniem chłopaków w taniec. Wrażenie, jakby unosili się nad ziemią, chociaż czasem tak mocno po niej stąpają. Spotkanie rozpoczęliśmy modlitwą, a zaraz po niej na środku sali pojawiło się dziewięciu chłopaków, którzy postanowili wziąć udział w konkursie tańca (w tym miejscu muszę stwierdzić z całą odpowiedzialnością, że „You can dance”, w porównaniu do umiejętności naszych tancerzy, jest dalece niedoskonałą produkcją znanej stacji telewizyjnej). Zaczęło się od znanej im dobrze piosenki. Wtedy to każdy z nich: Eric, Philip, Kwame, Kanaweh, Samson, Appiah, Atta, Thomas i Baba zapomnieli o wszystkich, którzy im kibicują. Teraz liczyła się tylko ona – muzyka. Kilkanaście minut spotkania z nią, było jak niekończąca się opowieść, którą dla czterech z nich drastycznie przerwało oceniające Jury. Zostało jednak wciąż pięciu – chciałabym rzec najlepszych. Kolejne minuty tańca owocowały w zmęczenie na twarzy, a jakże wielki zapał w oczach, widoczny z odległości kilku metrów. Nim się zorientowałam, było ich już tylko trzech. To byli Ci, których spotkanie wciąż trwało, którzy kolejnymi krokami indywidualnej choreografii oczarowywali publiczność. Emocje, jakie wzbudzali w obserwatorach, były nie do pohamowania. Jedni skakali na swoich miejscach, drudzy wykrzykiwali imię swojego faworyta, jeszcze inni szukali tylko okazji, by znaleźć się na parkiecie tuż obok swojego bohatera. Ona jednak zaczęła się zmieniać, jakby stała się kapryśna w ich oczach, bo nie taka, jakiej by sobie życzyli. Zamiast pokazywać swoje umiejętności w rytm ghańskich przebojów, ktoś ich zmusił do poznania jej innego oblicza. W głośnikach pojawił się dźwięk z Ameryki Północnej i Południowej, Europy, więc oni postanowili podjąć się tego wyzwania. Nasi trzej muszkieterowie – Kwame, Kanaweh i Samson opanowali dźwięk do perfekcji, z jego wszelkimi wadami i zaletami. To się nazywa historia miłosna, w której zawsze zagra tylko Romeo (nasz tancerz) i Julia (muzyka).

Przyjacielu. Pomimo niekończących się obowiązków, nie tylko związanych z pracą w Don Bosco Boys Home, ale i tworzeniem naszej inicjatywy edukacyjnej czy zamykaniu kolejnych etapów projektu, zauważyłam coś w Twoim życiu. Zakochałaś się, a ja Cię od tego nie potrafię odwieść. Mało tego, rzekłabym. Sama znalazłam się w pułapce bez wyjścia, w której drzwi do racjonalnego myślenia zamknęły uczucia. Początek był równie niewinny, bo kilka wizyt, uśmiechy na twarzach i serdeczne przywitania. Może otaczająca infrastruktura pozostawia wiele do życzenia, ale wiedziałam, że żadnej z nas to nie przeszkadza. Wspólne dwa tygodnie w czasie obozu wakacyjnego były jak nieśmiałe spotkania, październikowe, pewnie stawiane kroki w tym miejscu, to był już świadomy wybór – zakochałyśmy się w Zongo – muzułmańskiej dzielnicy Sunyani.

Pamiętam, jak pisałaś mi o początkach tej znajomości w czasie Holiday Camp. Potem i ja nie zostawałam Ci dłużna, opisując w zachwycie nasz sukces otwarcia oratorium w Zongo. Jednak wydarzyło się to, czego wszyscy się tak bardzo obawiali – ktoś zechciał nas rozdzielić. Wielkim bólem było dla nas pozostawienie blisko dwustu osobowej gromady dzieci, które przez ostatnie sobotnie popołudnia tak bardzo cieszyły nas swoją obecnością. Pewien czas zajęło podnoszenie się z upadku, a równocześnie usiłowanie odkrycia Planu B. (Plan Boga), jaki został dla nas przygotowany. W tym czasie wędrowaliśmy z grupą animatorów przez całe miasto, szukając szkoły, która może przyjąć nasze oratorium na swój teren. Byłam wtedy w czasie lektury o początkach dzieła salezjańskiego i z wielką ostrożnością porównywałam nasze poszukiwania do tego, co robił ksiądz Bosko w Turynie. Powiedziałam Ci wtedy: „znajdziemy nasze Valdocco w Sunyani”. Ty już wtedy dobrze wiedziałaś, że już wkrótce tak się stanie.

Minęło kilka tygodni, a ja już nie potrafiłam znieść tej rozłąki. Próbując podjąć kolejne kroki, postanowiłam określić bratu Paolo swoją postawę słowami: „tęsknię za Zongo i pójdziemy do tych dzieci, choćbyśmy mięli zostać z nimi na ulicy”. Stałaś tuż obok i wiedziałam, że mogłabyś powiedzieć dokładnie to samo. Dwa dni później zapakowaliśmy nasze oratoryjne plecaki i ruszyliśmy na spotkanie z naszą miłością. Podekscytowanie było ogromne, nie wiedzieliśmy właściwie co nas tam może czekać, a przecież nikt nie wiedział o naszej nagłej wizycie. Nie byliśmy też przygotowali zbyt dobrze. Nasz ekwipunek to kilka balonów, piłeczka, chusty do konkurencji grupowych i gwizdek. Jednak to musiało wystarczyć.

Zanim przeszliśmy pomiędzy wszystkimi domami, które często swoim stanem grożą mieszkańcom w nim stacjonującym, to nasze ręce były już trzymane przez co najmniej kilka małych rąk. Obok jeszcze kolejne kilkanaście. Docierając do wytypowanego przez nas miejsca, wokół siebie mięliśmy już grupę sześćdziesięciu dzieci – najmłodszych mieszkańców Zongo. Kiedy obróciłam się dookoła, by spojrzeć po raz kolejny na miejsce naszego wędrownego oratorium, zobaczyłam z czterech stron wyłaniające się wieże meczetów i wtedy wiedziałam, że to tutaj musieliśmy przyjść. Nie po to by nawracać, ale by pokazać, że bez względu na wyznanie, dzieci i młodzież są dla nas najważniejsze. Pośród kurzu skaczących dzieci, biegających na polecenia animatorów, szukałam Twojej twarzy. Kiedy tylko znalazłam, wiedziałam na niej wielki uśmiech na znak pokonania tęsknoty i radości ze spotkania z miłością. Tak minęło nam kilkadziesiąt minut, w czasie których widziałam efekty dobrej decyzji, by gonić za szczęściem. Spotkanie, które miało zakończyć się wspólną modlitwą, miało jednak kontynuację, kiedy to wracaliśmy już do naszego pojazdu. Dzieci odprowadzały nas nie tylko wzrokiem, ale idąc krok w krok, klaszcząc i śpiewając znane nam piosenki. Czy tak wyglądało Valdocco? Wiem, że tak wyglądało tego popołudnia Zongo.

To spotkanie nauczyło nas bardzo ważnej rzeczy, którą kiedyś z siebie wypierałam. Szalona miłość do dzieci, która jest nieodłącznym atrybutem pracy salezjańskiej, dała nam siłę do działania, a najmłodszym radość z bycia razem. Dziś, bez przekłamania, doświadczyłyśmy, że nie potrzeba wiele, a raczej potrzeba tylko jednego – obecność, a oni poczują, że wystarczy, by byli młodzi, aby ich kochać.

Na tym chciałabym zakończyć mój list. Z niecierpliwością czekam już na Twoją odpowiedź, która przyniesie jeszcze więcej radości, a zarazem nowych odkryć w naszej codzienności.

Z pozdrowieniami od naszego kota, który sprawdzał mi dziś gramatykę i od ptaków, które wylądowały na naszym dachu, śpiewając mi poranne piosenki.

Twoja A.

PS. Tak więc trwają wiara, nadzieja i miłość – te trzy: największa z nich [jednak] jest miłość. 1 Kor 13,13