Na wakacjach

Tak się składa, że w Peru kończy się właśnie zima, a przecież dzieci po półrocznej nauce muszą odpocząć. W związku z tym nasi młodsi chłopcy 24 lipca poszli albo pojechali na dwa tygodnie do swoich domów. My korzystając z okazji, wyruszyliśmy na tygodniową wyprawę. Oczywiście Machu Picchu, jezioro Titicaca i kanion Colca zachęcają ogromnie, ale my postanowiliśmy odpowiedzieć na zaproszenie Lizandra i pojechać z nim do jego domu rodzinnego oddalonego o 12 godzin drogi od Arequipy w kierunku Ica. To była najlepsza decyzja. Nie tylko pogłębiliśmy relację z naszym wychowankiem, ale też poznaliśmy kulturę peruwiańską od podszewki, śpiąc, jedząc, pracując i świętując z rodziną z Bella Union.

Z Arequipy wyruszyliśmy 25 lipca. Jechaliśmy jednym z tańszych autobusów, więc nie było co się dziwić, jak podstawili go nam z ponad godzinnym opóźnieniem. Sama podróż przebiegła bez żadnych problemów. Do Bella Union dotarliśmy ok. 8.00 rano. Aby dojść do domu państwa Ochoa, potrzebowaliśmy ok. 30 min spacerkiem. Gdy zaszliśmy na miejsce, przywitała nas mama i rodzeństwo Lizandra. Od razu oprowadzili nas po podwórku i zaprosili na śniadanie. Trzeba przyznać, że miałam nieco mieszane uczucia przed przyjazdem. Obawiałam się, że rodzina będzie się przy nas krępować i rzeczywiście początkowo tak było. Rodzina Ochoa żyje bowiem bardzo biednie. Domek zbudowany z mat trzcinowych i folii po ryżu a na podłodze klepisko zamiast desek, a tu przyjeżdżają białasy, które utożsamiane są tu z bogactwem, wygodami i czymś albo kimś lepszym. Jednak szybko bariery zostały przełamane głównie za sprawą dzieci, które w oka mgnieniu do nas przylgnęły i bez krępacji opowiadały o sobie, oprowadzały, zachęcały do pracy. Idąc więc za radą dzieci i za własną chęcią, od razu po śniadaniu zabraliśmy owieczki i poszliśmy do gaju oliwnego zbierać oliwki. Okazało się, że właściciel gaju odwołał dzisiaj pracę, więc mogliśmy poleniuchować z dzieciakami, pomalować się oliwkami i pogaworzyć. Wróciliśmy na późny obiad i tak właściwie zleciał pierwszy dzień. Następnego dnia Tomek z chłopakami znowu poszedł do gaju, tym razem okopywali drzewka, aby je bardziej nawodnić. Praca ciężka, a za każde okopane drzewko 1 Sol (ok.1 zł). Tata Liznadra wieczorami, gdy wracał do domu, przypominał trochę staruszka. Gdy zobaczyłam jego pracę na chacra (na polu), zrozumiałam dlaczego. Ten człowiek pracuje tam jak szalony, nikt, nawet najstarszy syn, nie dorównywał mu tempa. Ja po wizycie na polu wróciłam z Senonem do domu, po drodze zrywając trawę dla świnek morskich. Po obiedzie pomagałam mamie w praniu. Wieczorem z kolei uczestniczyliśmy w całym obrzędzie zabijania, skubania, patroszenia i przyrządzania 5 świnek morskich. Było nam trochę głupio, wiedziałam, że szykują je z naszego powodu. Nawet rozmawiałam z Josue Luis, żeby ich nie zabijali, ale ten stwierdził, że i tak by zabili, bo następnego dnia jest dzień niepodległości Peru, nie bardzo mu uwierzyłam. Kolejny dzień to był 28 lipca – dzień niepodległości Peru. Przyszykowaliśmy więc świnki morskie i całą rodziną je jedliśmy, słuchając w tle przemówienia Alana Garcii o tym, jak Peru się rozwija, w jakich dziedzinach jest przodownikiem w świecie albo w Ameryce Południowej. Przysiąc by można, słuchając przemówienia, że Peru to raj na ziemi. Wieczorem wybraliśmy się na fiestę do Acari, gdzie była parada, orkiestra, tańce i oczywiście szamani. Następny dzień zleciał błyskawicznie. Pomagaliśmy w porządkowaniu podwórka, pojechaliśmy po oliwę z oliwek, która najlepszej jakości sprzedawana jest tam bardzo tanio i po południu pojechaliśmy do Nasca.

To tak w skrócie o naszym pobycie, a teraz trochę z opowieści rodzinnych i o moich spostrzeżeniach. Rodzina Ochoa to mama, tata i ośmioro dzieci. Najstarszy Josue Luis (22 lata), później syn i córka, którzy pracują w Limie, Lizandro (14 lat), Rene (12), Senon (10), Bianet (8) i Fatima (3). 6 lat temu rodzina za namową najstarszego syna przeprowadziła się z Ayacucho do Bella Union. Jak mówi Josue, tam czasami nie było nawet czego ugotować. W Bella Union są gaje oliwne, praca więc pewna, aczkolwiek ciężko było rodzinie przenieść się do innej miejscowości. Szybko jednak odnaleźli się w nowej rzeczywistości. Pracowali dużo, najpierw szykując ziemię pod dom, później go budując, wybierając kamienie ze swojego podwórka. Nie było to łatwe, bo ziemia surowa kamienisto-pustynna. Obydwoje rodzice zaczęli pracować na polu. Mama jednak po kilku latach zaczęła chorować na choroby kobiece, była operowana i lekarz zabronił jej pracy na polu. W między czasie 3 najstarszych dzieci wyjechało do Limy. Po operacji mamy wrócił jednak najstarszy syn, aby pomagać najbliższym. Jak sam mówi, „robił jedno w Limie, a w głębi duszy cały czas myślał o tym, jak sobie radzą jego rodzice i rodzeństwo.” Po 6 latach w nowym miejscu sytuacja rodziny bardzo się poprawiła. Hodują 2 owieczki, kury, kaczki i świnki morskie – głównie na handel i tylko niekiedy sami jedzą. Przy domu mają kawałek pola z warzywami. Widocznym znakiem ich awansu jest drugi dom, który stawiają z cegły. Planują otworzyć tam mały sklepik, aby mama mogła pracować, nie przemęczając się. To wszystko sami zbudowali ciężką pracą, oszczędnością i mądrością starszego syna. W ich domu panuje atmosfera respektu do rodziców, odpowiedzialności, ale też bezpieczeństwa. Mama to silna kobieta, trzymająca dyscyplinę dość mocno. Tata z kolei dość pokorny aczkolwiek pewny swoich wartości i z poczuciem humoru. Dzieci od małego przyuczane są do ciężkiej pracy. Mała Fatima sama sobie myje nóżki i szykuje ubranka, gdy mamy jechać na fiestę. Marco i Bianet codziennie wychodzą paść owieczki i w chustach na plecach przynoszą trawę dla świnek morskich albo chodzą na targ sprzedawać sałatę. Rene to już pracuje jak dorosły. Rodzina przyjęła nas bardzo życzliwie i gościnnie. To my pierwsi dostawaliśmy miskę z jedzeniem i to najlepsze kęski. Czasami to było krępujące, zwłaszcza że jedzenie dokładnie wyliczone jest na dany posiłek. Nie ma podjadania „w międzyczasie”, bo nie ma co. To uczy oszczędności i szacunku do chleba. U nich nic się nie marnuje.

Po czterech dniach ciężko nam było opuszczać Bella Union, aczkolwiek chcieliśmy jeszcze pozwiedzać i też pobyć nieco sami. Tak więc wieczorem 29 lipca zajechaliśmy do Nasca. Za 15 Soli (ok. 15 zł) wynajęliśmy dwuosobowy pokój przy samym placu głównym i ruszyliśmy na miasto. Nasca jest bardzo przyjazna i zachęcająca dla turystów. Tam głównie żyją z turystyki, więc szanują każdego białego. Jest to miasto też dość bezpieczne. Nawet bogatsi bez lęku chodzą po ulicach, nie ukrywając aparatu czy komórki. Następnego dnia z rana pojechaliśmy oglądać akwedukty. Rzeczywiście te studnie inkowskie robią wrażenie. Zbudowali ich ok 25 w ten sposób, aby woda mogła płynąć do góry i zbierać się w ostatnim akwedukcie. Mimo tego, że studnie położone są na obszarach, gdzie często występują tąpnięcia, przetrwały one wieki w niemalże nienaruszonym stanie. Dojechał do nas tego dnia Josue Luis, więc mieliśmy najlepszego i to darmowego przewodnika. Dotarliśmy też do byłego centrum administracyjnego Inków i w końcu na punkt widokowy, aby oglądać linie z Nasca. Na samolocik niestety nas nie stać, ale i tak linie nawet te widoczne tylko z wieży robią ogromne wrażenie. Przynajmniej na mnie takie zrobiły. Tomek mówi, że to nic takiego, ale i tak obiecał mi, że jak się dorobimy;), to tu wrócimy i wykupi mi samolot, żebym widziała też te największe figury. Ten aktywny dzień skończyliśmy w autobusie, docierając do Ica. To miasto od razu nas zniechęciło- tłok, huk, pełno samochodów i ludzie zabiegani. Zwiedzać tam nie było za bardzo co, więc po nocy od razu udaliśmy się do oazy Huacachina. Jest to jeziorko w środku pustyni. Nie było nawet aż tak dużo ludzi, jak się spodziewaliśmy, więc można było odpocząć. Pół dnia leżeliśmy na leżakach, pijąc kawę, a drugą połowę dnia wspinaliśmy się na najwyższą górę piaskową, żeby później zjechać na sandboardzie. Sama wspinaczka była dość ciężka, ale widok na górze zwalił nas z nóg- w przenośni i w rzeczywistości. Pierwszy raz w życiu widzieliśmy taką pustynię. Do tej pory stykaliśmy się z pustyniami kamienistymi, a ta była piaskowa, taka jaką znamy z filmów o Saharze. Jak sięgnąć okiem rozpościerały się wydmy piaskowe. Siedzieliśmy zaniemieli około godziny. Duże wrażenie robiło też miasto, które widoczne było po drugiej stronie. Wysokorozwinięta Ica ze swoimi budynkami i samochodami, a gdzieniegdzie w środku miasta potężne piaskowe wydmy.

Ubogaceni tymi wszystkimi doświadczeniami i widokami wróciliśmy do Arequipy. Teoretycznie mieliśmy jeszcze tydzień wolnego, ale postanowiliśmy pobyć ze starszymi chłopcami. Gdy jest cała 40 w domu, skupiamy się głównie na tych młodszych, starsi radzą sobie sami. Postanowiliśmy więc skorzystać z okazji i pogłębić naszą relację w tych dniach ze starszymi i rzeczywiście ten czas zaowocował. Odwiedzaliśmy też domy młodszych chłopców z Arequipy, rozwoziliśmy dary, pracowaliśmy w szkole technicznej.

Tak upłynęły nasze wakacje. Po dwóch tygodniach wróciła cała banda. To był jeden z najszczęśliwszych dni, jeśli chodzi o naszą relację z chłopakami. Witali się z nami jak z przyjaciółmi, a czasem nawet jak… z rodzicami. Aż się wzruszyliśmy… Po kilku jednak dniach wszystko wróciło do normy- chłopcy nie chcą odrabiać zajęć, a my ich sprawdzamy, czy na pewno mają wszystko zrobione, oni nie chcą sprzątać, a my szantażujemy, że jak nie sprzątną, to nie dostaną roweru, oni chcą łobuzować w nocy, a my chcemy, żeby w końcu zasnęli. Jeszcze tylko około czterech miesięcy takiej batalii….