Żniwo wprawdzie wielkie

„I każdy, kto dla mego imienia opuści dom, braci lub siostry, ojca lub matkę, dzieci lub pole, stokroć tyle otrzyma…” (Mt 19,29)

W Mwense mijają właśnie ostatnie dni wakacji i beztroskich szaleństw na boisku i choć przynoszą one dzieciom (jak również mi) mnóstwo radości warto wspomnieć także o tych, którzy ciężko pracują na tej trudnej do uprawy ziemi. I nie mam na myśli rolników, chociaż i Ci osiągają tu swoje plony w pocie czoła, lecz misjonarzy, pracowników „winnicy pańskiej”.

Każdy kto zna mentalność i ekspresje przeciętnego mieszkańca Afryki zgodzi się z tym, że nie jest to praca łatwa. Owszem, ludzie są chłonni na Słowo, otwarci na spotkanie, chętni do współpracy, ale jakże często „ziarno” pada tu na płytką glebę. Entuzjazm wiary bywa tylko chwilowy, powierzchowny, oparty na emocjach, a gdy zjawi się pierwszy lepszy, atrakcyjniejszy „kaznodzieja” ludzie są skłonni ruszyć za nim, wplątując się przy tym nawet w rozmaite sekty. Najlepszym przykładem jest ciągła popularność czarów i guseł, którym oddają się miejscowi. Nie dalej jak wczoraj dzieci uparcie przekonywały mnie, że kiedy taki czarnoksiężnik zdobędzie piasek spod śladów moich stóp (!), grozi mi poważne niebezpieczeństwo, a potem z zapałem odpędzały ludzi robiących nam zdjęcia z ukrycia, w obawie o moje życie, gdyż takie zdjęcie mogłoby być wykorzystane w magicznych celach. Zabobony idą więc tu w parze z postępem technicznym, a wiara w Chrystusa nie przeszkadza wcale w szukaniu pomyślności przy pomocy szamanów.

Kościół katolicki w Zambii musi mierzyć się z wieloma problemami, a jego wspólnoty są wciąż rozproszone. I choć przed paru laty obchodził na tych ziemiach swoje stulecie nie jest jeszcze wcale Kościołem stabilnym. Pozostałością po systemie kolonialnym i narzuconym niegdyś anglikanizmie jest ogromna popularność wyznań protestanckich. Szczęśliwie nie dochodzi do żadnych zamieszek na tle religijnym. Można powiedzieć bowiem, że prawie każdy mieszkaniec Zambii wierzy w Chrystusa, ale tego jak różne wyobrażenia Chrystusa tu posiadają, nie zliczy nikt. Sami katolicy mają problem z uznaniem dogmatów swojej wiary, nie znają jej podstaw; stąd problemy w wytrwaniu w Kościele. Zambijczycy pięknie odśpiewują hymny uwielbiające Boga w zastępstwie Credo podczas Mszy Świętej, ale gdyby zapytać ich o samą treść wyznania wiary, tylko nieliczni będą umieli powiedzieć je z pamięci. To młody Kościół i choć kipi entuzjazmem, a każde modlitewne spotkanie jest głęboko przeżywane i przyciąga tłumy wiernych spragnionych Boga, wciąż potrzebuje misyjnego świadectwa. Potwierdzeniem są słowa jednego z afrykańskich biskupów, który zapytany podczas pobytu w Europie, czy kościół w Afryce w ogóle potrzebuje jeszcze misjonarzy odpowiedział: „Tak, bo to tak jakby nauczyć dziecko chodzić, a potem zostawić je samemu sobie”.

Przechodząc do szczegółów (bo tutejsza religijność to „temat rzeka” i na pewno nie jeden post będzie jeszcze temu poświęcony), parafia Nsakaluba została przekazana przez salezjanów miejscowym księżom w 2001 roku i funkcjonuje już na prawdziwie afrykańskich zasadach. Salezjanów spotkać można jednak jeszcze w centrum diecezji w Mansie oraz w pobliskich Lufubu i Kazembe. To piękne, ogromne placówki, w których pracy jest co niemiara, pracowników jednak nie zbyt wielu.

W Kazembe ks. Piotr, salezjanin z Polski, prowadzi szkołę stolarską dla chłopców, wychowując ich w duchu nauczania Księdza Bosko. Jest poważany w parafii, w której proboszczem jest obecnie czarnoskóry „Father” Norbert (tutaj na każdego księdza, bez względu na to czy jest zakonnikiem czy nie, mówi się „Father” – Ojciec). Obaj podtrzymują osiągnięcia poprzednich salezjanów na polu misyjnym i angażują się w nowe projekty. Co niedzielę księża mają do odwiedzenia wiele rozsianych na obszarze kilkudziesięciu kilometrów „centrów”, miejsc w których gromadzą się wierni, dla których dojazd do parafialnej świątyni jest niemożliwy. Potrzebują tu także pomocy wolontariuszy do pracy z młodzieżą i dziećmi w miejscowym oratorium.

Cała praca misyjna, a za razem najtrudniejszy jej etap, jak twierdzi ks. Piotr, sprowadza się tak naprawdę do dotarcia do serc mieszkańców, zainspirowania ich do działania, stopniowej zmiany ich mentalności, pociągającej za sobą zmianę otoczenia. Mijając wiejskie domki rozsiane przy piaszczystej drodze w Lufubu dodaje: „Tu nic nie zmieniło się od dwudziestu lat”. Mieszkańcy czekają, aż misjonarze coś im zbudują, coś zaproponują, ale sami nie wychodzą z żadną inicjatywą, czasem trudno im dostrzec sens nawet w porządnym utrzymaniu tego co już otrzymali. Czas płynie tu inaczej.